§ Higgins Jack - Orzel wylądował, zachomikowane (hasło 123)

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JACK HIGGINS
O
RZEŁ
WYLĄDOWAŁ
SCAN-
DAL
Rozdział I
Kiedy wchodziłem przez bramę, ktoś kopał grób w rogu cmentarza. Utkwiło mi to w
pamięci, bo stanowiło jakby zapowiedź prawie wszystkich późniejszych wydarzeń.
Gdy szedłem w tamtą stronę, klucząc między nagrobkami i podnosząc kołnierz
trencza dla ochrony przed zacinającym deszczem, z buków rosnących pod zachodnią ścianą
kościoła poderwało się z gniewnym krakaniem pięć czy sześć gawronów, wyglądających jak
czarne gałgany.
Człowiek, który kopał dół, mówił coś do siebie półgłosem. Nie można było zrozumieć
słów. Obszedłem świeżo usypany kopiec, unikając wyrzucanej łopatą ziemi, i zajrzałem do
środka.
- Fatalna pogoda na taką robotę.
Podniósł wzrok, opierając się na łopacie. Był to bardzo stary człowiek w szmacianej
czapce i zniszczonej, zabłoconej marynarce, z przewiązanym na ramionach workiem. Miał
zapadnięte, wychudłe, pokryte siwym zarostem policzki i wilgotne, zupełnie pozbawione
wyrazu oczy.
- Pada - dodałem, próbując nawiązać rozmowę.
Okazał coś w rodzaju zrozumienia. Spojrzał na zachmurzone niebo i podrapał się po
brodzie.
- Po mojemu będzie jeszcze gorzej, zanim się wypogodzi.
- Nie ułatwia to panu pracy - stwierdziłem. Na dnie dołu było co najmniej sześć cali
wody.
Pogmerał łopatą w drugim końcu mogiły. Ziemia zapadła się, jakby coś zmurszałego
rozsypało się w proch.
- Nie jest tak źle. W przeszłości na tym cmentarzysku pochowano już tylu, że teraz nie
grzebie się nikogo w ziemi, ino w ludzkich szczątkach.
Roześmiał się, odsłaniając bezzębne dziąsła, a potem się schylił, poszperał w ziemi
pod nogami i podniósł kość ludzkiego palca. - Widzi pan? Fascynacja życiem, z całą jego
nieskończoną różnorodnością, ma granice nawet dla zawodowego pisarza, zdecydowałem
więc, że pora zmienić temat.
- O ile się nie mylę, to kościół katolicki?
- Tu są sami katolicy - odparł. - Zawsze tak było.
- Więc może zdoła mi pan pomóc. Szukam pewnego grobu, a może nawet pomnika w
środku kościoła. Niejaki Gascoigne. Charles Gascoigne. Kapitan marynarki.
- Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził. - A jestem tu kościelnym czterdzieści jeden
lat. Kiedy go pochowano?
- Około roku tysiąc sześćset osiemdziesiątego piątego. Wyraz jego twarzy nie zmienił
się.
- A, to jeszcze przede mną - odpowiedział z niezmąconym spokojem. - Może ojciec
Yereker będzie coś wiedział.
- Znajdę go w kościele?
- Tak, albo na plebanii. To za drzewami, po drugiej stronie muru. W tej właśnie chwili
siedzące na bukach nad naszymi głowami stado gawronów z niewiadomego powodu zerwało
się do lotu. Dziesiątki ptaków kołowało w padającym deszczu, wypełniając powietrze
jazgotem. Starzec spojrzał w górę i cisnął znalezioną kość w kierunku gałęzi. A potem
powiedział coś bardzo dziwnego.
- Hałaśliwe kanalie! - zawołał. - Wracajcie do Leningradu! Miałem właśnie odejść, ale
przystanąłem zaintrygowany.
- Do Leningradu? - zapytałem. - Dlaczego pan tak mówi?
- Właśnie stamtąd przylatują. Szpaki też. Obrączkują je w Leningradzie, a w
październiku pojawiają się tutaj. Tam w zimie marzną.
- Naprawdę? - spytałem.
Ożywił się wyraźnie, wyjął zza ucha połówkę papierosa i wetknął do ust.
- W zimie tam takie mrozy, że człowiekowi odpadają jaja. W czasie wojny w
Leningradzie zginęło wielu Niemców. Wcale ich nie zastrzelili, nic z tych rzeczy. Zwyczajnie
zamarzli na śmierć.
Słuchałem zafascynowany.
- Skąd pan to wszystko wie? - zapytałem.
- O ptakach? - odparł i nagle całkowicie się zmienił, a jego twarz nabrała
szelmowskiego wyrazu. - No, od Wernera. Wiedział o nich wszystko.
- Kim był Werner?
- Werner? - Zamrugał parę razy powiekami, a jego spojrzenie stało się znów
bezmyślne, choć równie dobrze mógł tylko udawać. - Z tego Wernera był dobry chłopak. Nie
powinni byli tak się z nim obejść.
Pochylił się nad łopatą i zaczął znowu kopać, całkowicie ignorując moją obecność.
Stałem jeszcze przez chwilę, było jednak oczywiste, że nic więcej nie powie, niechętnie więc
- gdyż zanosiło się na ciekawą historię - odwróciłem się i poszedłem między nagrobkami w
stronę głównej bramy.
Zatrzymałem się w kruchcie kościoła. Na ścianie była tablica oprawiona w ciemne
drewno, z wyblakłymi złoconymi literami. Napis u góry głosił: Kościół Najświętszej Marii
Panny i Wszystkich Świętych w Studley Constable, poniżej podano godziny mszy i
spowiedzi. A u dołu można było przeczytać: ojciec Philip Yereker, S. J.
Bardzo stare dębowe drzwi trzymały się na żelaznych sztabach i zaopatrzone były w
zasuwy. Klamka z brązu miała kształt głowy lwa z ogromnym pierścieniem w paszczy. Aby
dostać się do środka, należało ten pierścień przekręcić. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc
tajemniczo.
Spodziewałem się mrocznego i ponurego wnętrza, tymczasem zobaczyłem coś w
rodzaju małej średniowiecznej katedry, pełnej światła i zaskakująco przestronnej. Nawa miała
przepiękne arkady, a ogromne normandzkie kolumny wznosiły się ku wspaniałemu sufitowi z
drewna, bogato zdobionemu płaskorzeźbami, które przedstawiały ludzkie i zwierzęce postaci
i zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie. Rząd okrągłych okien po obu stronach
głównej nawy na wysokości dachu sprawiał, że do wnętrza wpadało tak zaskakująco dużo
światła.
W kościele stała piękna, kamienna chrzcielnica, a na ścianie obok niej wymieniono na
tablicy nazwiska wszystkich księży, którzy służyli w nim Bogu na przestrzeni lat. Listę
rozpoczynał niejaki Rafę de Courcey pod datą 1132 rok, a kończył Yereker, sprawujący swój
urząd od 1943 roku.
Dalej znajdowała się niewielka, ciemna kaplica. Płomyki świec migotały przed
wizerunkiem Najświętszej Marii Panny, który w półmroku wydawał się zawieszony w
powietrzu. Minąłem go i poszedłem między ławkami przez środek kościoła. Było bardzo
cicho. Rubinowe światło znaczyło obecność Najświętszego Sakramentu, wysoko nad
ołtarzem wisiała XV- wieczna figura ukrzyżowanego Chrystusa, a w okna u góry bębnił
deszcz.
Usłyszałem za sobą szuranie butów po kamiennej posadzce i czyjś chłodny,
stanowczy głos:
- Czym mogę służyć?
Odwróciwszy się ujrzałem stojącego u wejścia do kaplicy księdza, wysokiego,
chudego człowieka w wyblakłej czarnej sutannie. Miał bardzo krótko przystrzyżone,
szpakowate włosy i oczy tak głęboko zapadnięte, jakby niedawno chorował. Wrażenie to
pogłębiała jeszcze napięta skóra na policzkach. Dziwna twarz. Mógł równie dobrze być
wojskowym albo uczonym, co wcale mnie nie zaskakiwało, skoro napis na tablicy informo-
wał, że jest jezuitą. Jeśli się jednak nie myliłem, twarzy tej towarzyszyło również nieustanne
cierpienie. Gdy podszedł bliżej, spostrzegłem, że opiera się ciężko na lasce z tarniny i
powłóczy lewą nogą.
- Ojciec Yereker?
- Tak, słucham.
- Rozmawiałem z tym staruszkiem na cmentarzu, z kościelnym...
- A tak, to Laker Armsby.
- Możliwe, że tak się nazywa. Powiedział, że może zdoła mi ksiądz pomóc.-
Wyciągnąłem rękę. - Skoro już o tym mowa, nazywam się Higgins. Jack Higgins. Jestem
pisarzem.
Zawahał się przez chwilę, zanim uścisnął mi dłoń, ale tylko dlatego, że musiał
przełożyć laskę z prawej ręki do lewej. Odnosił się do mnie jednak z wyraźną rezerwą, na to
przynajmniej wyglądało.
- A w czym mógłbym być pomocny, panie Higgins?
- Piszę cykl artykułów dla amerykańskiego pisma - odpowiedziałem. - Na tematy
historyczne. Wczoraj byłem w kościele Świętej Małgorzaty w Cley.
- Piękny kościół. - Usiadł w najbliższej ławce. - Proszę wybaczyć, ostatnio szybko się
męczę.
- Na tamtejszym cmentarzu jest pewna płyta nagrobkowa - kontynuowałem. - Może
ksiądz wie, co tam jest napisane? „Pamięci Jamesa Greeve'a...”
Przerwał mi natychmiast.
- „... który pomógł sir Cloudesley Shovelowi spalić okręty w porcie Tripoly w
Barbary, dnia czternastego stycznia tysiąc sześćset siedemdziesiątego szóstego roku”. -
Okazało się, że Yerekera stać na uśmiech. - To znany napis w tych stronach.
- Z moich poszukiwań wynika, że kiedy Greeve dowodził okrętem „Orange Tree”,
jego zastępcą był niejaki Charles Gascoigne, który został później kapitanem marynarki. Zmarł
z powodu niewyleczonej rany w tysiąc sześćset osiemdziesiątym trzecim roku i wygląda na
to, że Greeve kazał przywieźć go do Cley i tam pochować.
- Rozumiem - odparł uprzejmie, ale nie okazał szczególnego zainteresowania. Prawdę
mówiąc, w jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia.
- Na cmentarzu w Cley nie ma po nim śladu - powiedziałem. - Ani w księgach
parafialnych. Szukałem też w kościołach w Wiveton, Glandford i Blakeney... z podobnym
skutkiem.
- I sądzi pan, że może być tutaj?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •