§ John Steinbeck - Podróże z harleyem, zachomikowane (hasło 123)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Część pierwsza
K
iedy byłem bardzo młody i czułem natarczywe pragnienie znalezienia się gdzie
indziej, ludzie dojrzali zapewniali mnie, że dojrzałość uleczy te zachcianki. Kiedy zaś
lata określiły mnie jako dojrzałego, przepisanym lekarstwem miał być wiek średni. W
średnim wieku zapewniano mnie, że starszy wiek uśmierzy moją gorączkę, a
teraz, kiedy mam lat pięćdziesiąt osiem, może załatwi to zgrzybiałość. Nic nie
poskutkowało. Cztery chrapliwe ryki syreny okrętowej nadal jeżą mi włosy na karku i
wprawiają moje stopy w ruch. Odgłos odrzutowca, rozgrzewanego motoru, nawet
klapotanie podkutych kopyt na bruku wywołuje dawny dreszcz, suchość ust i
zmęczenie oka, rozpala dłonie i wywraca żołądek wysoko pod żebrami. Inaczej
mówiąc, nie poprawiam się; a mówiąc dalej, jak ktoś raz jest włóczęgą, zawsze
będzie włóczęgą. Obawiam się, że ta choroba jest nieuleczalna. Stwierdzam to, nie
żeby pouczać innych, ale poinformować siebie samego.
Kiedy wirus niepokoju zaczyna opanowywać człowieka niesfornego, a droga
odchodząca daleko Stąd wydaje się szeroka, prosta i miła, ofiara musi najpierw
znaleźć w sobie dostateczny i dobry powód do wyjazdu. Nie jest to trudne dla
prawdziwego włóczęgi. Ma on w sobie cały las powodów, z którego może wybierać.
Następnie musi uplanować swoją podróż w czasie i przestrzeni, obrać kierunek i
miejsce przeznaczenia. Na koniec zaś musi ustalić szczegóły wędrówki. Jak jechać,
co zabrać ze sobą, jak długo podróżować. Ta część owego procesu jest nieodmienna
i nieśmiertelna. Notuję ją tylko dlatego, ażeby nowicjusze we włóczęgostwie, niczym
nastolatki w nowo wyklutym grzechu, nie uważali, że sami ją wymyślili.
Z chwilą kiedy wędrówka jest już zaplanowana, przygotowana i wprowadzona w
czyn, pojawia się nowy element, który wysuwa się na plan pierwszy. Wyprawa,
safari, eksploracja jest pewną istnością, różną od wszystkich innych podróży. Ma
swoją osobowość, temperament, indywidualność, jedyność. Podróż jest osobą samą
w sobie; nie ma dwóch jednakowych. A wszelkie plany, zabezpieczenia, regulacje i
przymusy są bezowocne. Po latach zmagań stwierdzamy, że nie my robimy podróż;
to podróż robi nas. Przewodniki, plany jazdy, rezerwacje, ustalone i nieuniknione,
rozbijają się w drzazgi o osobowość podróży. Dopiero kiedy to się uzna, może
rzetelny włóczęga odsapnąć i wziąć się do dzieła. Dopiero wtedy odpadają
rozczarowania. Pod tym względem podróż jest jak małżeństwo. Niezawodnym
sposobem popełnienia błędu jest myśleć, że się nad nią panuje. Teraz, kiedy to
powiedziałem, czuję się lepiej, jakkolwiek tylko ci, którzy sami tego doświadczyli,
potrafią mnie zrozumieć.
M
ój plan był jasny, zwarty i chyba rozsądny. Przez wiele lat podróżowałem po
różnych częściach świata. W Ameryce mieszkam w Nowym Jorku albo też wpadam
do Chicago czy San Francisco. Ale Nowy Jork nie bardziej jest Ameryką, niż Paryż
Francją czy Londyn Anglią. Dlatego też odkryłem, że nie znam własnego kraju. Ja,
pisarz amerykański, piszący o Ameryce, pracowałem z pamięci, a pamięć jest w
najlepszym razie niedoskonałą, spaczoną zbiornicą. Od dawna nie słuchałem mowy
Ameryki, nie wąchałem trawy, drzew i nieczystości, nie oglądałem jej wzgórz i wody,
barw i odcieni światła. Znałem przemiany jedynie z książek i gazet. Ale, co więcej,
nie wyczuwałem kraju od lat dwudziestu pięciu. Krótko mówiąc, pisałem o czymś,
czego nie znałem, a wydaje mi się, że u tak zwanego pisarza jest to przestępstwem.
Moje wspomnienia zostały skrzywione przez dwadzieścia pięć lat, które tymczasem
minęły.
Niegdyś podróżowałem starym wozem piekarskim, dwudrzwiowym gruchotem z
materacem na podłodze. Zatrzymywałem się tam, gdzie zatrzymywali się lub
gromadzili ludzie, słuchałem, patrzałem, dotykałem, i w ten sposób uzyskiwałem
obraz mojego kraju, którego dokładność zmniejszały tylko moje własne niedostatki.
I tak się stało, że postanowiłem przyjrzeć się znowu, spróbować na nowo odkryć
ten kraj-potwora. Inaczej nie mógłbym pisząc ukazywać owych drobnych,
diagnostycznych prawd, które są fundamentami większej prawdy. Nasunęła się jedna
duża trudność. W ciągu minionych dwudziestu pięciu lat moje nazwisko stało się
dosyć znane.
A przekonałem się z doświadczenia, że kiedy ludzie o kimś słyszeli, dobrze czy
źle, wówczas się odmieniają; przez nieśmiałość czy inne cechy, które wywołuje
rozgłos, stają się czymś, czym nie są w zwykłych okolicznościach. Ponieważ tak jest,
podróż moja wymagała, ażebym zostawił w domu swoje nazwisko i tożsamość.
Musiałem być perypatetycznymi oczami i uszami, czymś w rodzaju ruchomej płyty
żelatynowej. Nie mogłem wpisywać się do rejestrów hotelowych, spotykać się z
ludźmi, których znałem, przeprowadzać rozmów z innymi, a nawet zadawać
dociekliwych pytań. Następnie zaś dwoje czy więcej ludzi zakłóca ekologiczny układ
danego terenu. Musiałem jechać sam i być samowystarczalny, niby jakiś beztroski
żółw niosący swój dom na grzbiecie.
Mając to wszystko na uwadze napisałem do centrali wielkiej firmy produkującej
ciężarówki. Wyszczególniłem moje cele i potrzeby. Chciałem dostać ciężarówkę pick-
up wagi trzech czwartych tony, mogącą przejechać wszędzie nawet w trudnych
warunkach, a na tej ciężarówce chciałem mieć zbudowany niewielki domek, na wzór
kajuty małego statku. Przyczepą trudno jest manewrować na górskich drogach, nie
można, a często nie wolno jej zaparkować, wreszcie podlega ona wielu restrykcjom.
W odpowiednim czasie nadszedł szczegółowy opis mocnego, szybkiego,
wygodnego pojazdu ze zmontowanym wierzchem typu campera - małym
domeczkiem, w którym było podwójne łóżko, czteropalnikowy piecyk, grzejnik,
lodówka i oświetlenie uruchamiane za pomocą butanu, chemiczna toaleta, schowek
na ubrania, miejsce na rzeczy, okna zaopatrzone w siatki przeciwko owadom -
dokładnie to, czego chciałem. Został mi on dostarczony w lecie do mojej małej
rybackiej posiadłości pod Sag Harbor, przy krańcu Long Island. Jakkolwiek nie
zamierzałem wyruszyć przed Świętem Pracy, kiedy to kraj powraca do normalnego
życia, chciałem jednakże przywyknąć do tej mojej żółwiej skorupy, wyposażyć ją i
nauczyć się jej. Przyszła w sierpniu - piękna rzecz, tęga, a jednak zgrabna. Wóz był
nieomal równie łatwy do prowadzenia jak samochód osobowy. Ponieważ zaś moja
planowana podróż wywołała pewne żartobliwe uwagi wśród moich przyjaciół,
nazwałem go Rosynantem, co, jak zapewne pamiętacie, było imieniem rumaka Don
Kichota.
Jako że nie robiłem tajemnicy z tego projektu, wyniknął szereg kontrowersji
między moimi przyjaciółmi i doradcami (projektowana podróż płodzi całe ławice
doradców). Mówiono mi, że ponieważ moje fotografie są rozpowszechnione tak
szeroko, jak tylko to zdołał uczynić mój wydawca, okaże się dla mnie
niepodobieństwem poruszać się bez rozpoznania. Niech mi będzie wolno z góry
powiedzieć, że na dystansie przeszło dziesięciu tysięcy mil, w trzydziestu czterech
stanach, nie zostałem rozpoznany ani razu. Przypuszczam, że ludzie identyfikują
rzeczy tylko w kontekście. Nawet ci, którzy mogliby mnie poznać na tle uważanym
dla mnie za właściwe, w żadnym przypadku nie zidentyfikowali mnie w Rosynancie.
Zwracano mi uwagę, że imię „Rosynant”, wymalowane na boku mojego wozu
szesnastowiecznymi hiszpańskimi literami, wywoła tu i ówdzie zaciekawienie i
dociekliwość. Nie wiem, ile osób rozpoznało to imię, ale z pewnością nikt o nie nigdy
nie zapytał.
Następnie mówiono mi, że zamiary człowieka obcego rozjeżdżającego się po
kraju też mogą stać się przedmiotem dociekań albo nawet podejrzeń. Z tej przyczyny
umieściłem na stojaku w ciężarówce strzelbę śrutową, dwa sztucery i kilka wędek,
ponieważ wiem z doświadczenia, że jeśli ktoś jedzie zapolować lub łowić ryby, jego
zamiary są rozumiane, a nawet pochwalane. W istocie rzeczy moje czasy myśliwskie
należą do przeszłości. Teraz już nie zabijam ani nie łowię niczego takiego, czego nie
mógłbym rzucić na patelnię; za stary jestem na zabijanie dla sportu. Ta dekoracja
sceniczna okazała się niepotrzebna.
Mówiono, że moje nowojorskie numery rejestracyjne wywołają zainteresowanie i
może pytania, jako że były jedynymi zewnętrznymi znakami rozpoznawczymi, jakie
miałem. I tak też się stało - może dwadzieścia albo trzydzieści razy w ciągu całej
podróży. Ale tego rodzaju kontakty miały niezmiennie ten sam przebieg, mniej więcej
następujący:
Miejscowy człowiek: - Nowy Jork, co?
Ja: - Uhm.
Miejscowy człowiek: - Byłem tam w dziewięćset trzydziestym ósmym czy może w
trzydziestym dziewiątym? Alice, czy myśmy pojechali do Nowego Jorku w
trzydziestym ósmym czy w trzydziestym dziewiątym?
Alice: - To było w trzydziestym szóstym. Pamiętam, bo tego roku umarł Alfred.
Miejscowy człowiek: - Tak czy owak, strasznie mi się tam nie podobało. Nie
mieszkałbym tam nawet gdyby ktoś mi płacił.
Niektórzy szczerze się niepokoili, że będę podróżował sam jeden, narażony na
ataki, napaści, rabunek. Dobrze wiadomo, że drogi nasze są niebezpieczne. I tu
przyznaję, że miałem bezsensowne obawy. Od szeregu lat nie byłem sam,
bezimienny, bez przyjaciół, bez żadnego tego zabezpieczenia, jakie daje rodzina,
znajomi i poplecznicy. W owym niebezpieczeństwie nie ma nic realnego. Jest to z
początku tylko uczucie wielkiego osamotnienia, bezradności - jakieś uczucie
opuszczenia. Z tej przyczyny zabrałem w podróż jednego towarzysza - starego pudla
francuskiego imieniem Charley. Właściwie ma on na imię Charles le Chien. Urodził
się w Bercy, na przedmieściach Paryża, a szkolony był we Francji, i chociaż zna
trochę pudlowej angielszczyzny, reaguje szybko tylko na rozkazy wydawane po
francusku. W przeciwnym razie musi je sobie przekładać, a to mu zwalnia tempo.
Jest bardzo dużym pudlem, koloru zwanego bleu i jest granatowy, kiedy jest czysty.
Charley to urodzony dyplomata. Woli negocjacje od walki, i słusznie, bo w walce jest
bardzo kiepski. Tylko raz w ciągu swoich dziesięciu lat znalazł się w opałach - kiedy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]