!Arthur Hailey - Port lotniczy, Ebook 05
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arthur Hailey
Port lotniczy
Wszystkie postacie w tej książce są zmyślone, a wszelkie podobieństwo do jakichkolwiek
osób żyjących lub zmarłych jest najzupełniej przypadkowe.
„! Wymknąłem się przyziemnym więzom tego świata
i tańczyłem po niebie na posrebrzonych śmiechem skrzydłach.”
- z “Wysokiego lotu” Johna Gillespie'ego Magee Juniora (1922-1941), niegdyś
kapitana Królewskich Kanadyjskich Sił Powietrznych.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Godzina 18:30 - 20:30 (CZASU CENTRALNEGO)
1.
O wpół do siódmej wieczór, w pewien styczniowy piątek Międzynarodowy Port
Lotniczy w Lincoln, w stanie Illinois, był otwarty i funkcjonował, aczkolwiek nie bez
trudności.
Wpadł, zresztą jak cały Środkowy Zachód, w wir najsroższej, najostrzejszej od
sześciu lat burzy śnieżnej. Zamieć trwała już od trzech dni, a kłopoty mnożyły się,
wyskakując jak krosty na schorowanym, osłabionym ciele.
Wioząca dwieście obiadów ciężarówka zaopatrzeniowa linii lotniczych United
zaginęła, najprawdopodobniej utknąwszy w śniegu gdzieś na drodze obwodowej lotniska.
Przeprowadzone w ciemnościach i siekącym śniegu poszukiwania nie doprowadziły jak
dotąd do zlokalizowania zaginionego pojazdu ani znalezienia kierowcy.
Bezpośredni lot numer 111 linii United do Los Angeles, samolot typu DC-8, który
miała zaopatrzyć zaginiona ciężarówka z żywnością, był już o kilka godzin opóźniony.
Kłopoty zaopatrzeniowe miały go opóźnić jeszcze bardziej. Podobne opóźnienia, z
różnych powodów, dotknęły co najmniej setkę lotów dwudziestu innych linii lotniczych
korzystających z międzynarodowego portu lotniczego w Lincoln.
Pas startowy trzy-zero był nieczynny, zablokowany przez Boeinga 707 linii
Aereo-Mexican, którego koła głęboko zaryły się w pokrytym śniegiem podmokłym
gruncie na skraju. Dwie godziny usilnych starań, żeby poruszyć wielki odrzutowiec, nic
nie dały. Dlatego linie Aereo-Mexican, wyczerpawszy własne dostępne na miejscu
środki, zwróciły się o pomoc do linii TW
Miejscowa kontrola ruchu lotniczego, której brak pasa trzy-zero utrudniał
działanie, podjęła kroki regulujące napływ samolotów, ograniczając ilość przylotów z
sąsiednich ośrodków w Minneapolis, Cleveland, Kansas City, Indianapolis i Denver.
Mimo to w powietrzu krążyło jedna nad drugą dwadzieścia maszyn oczekujących na
lądowanie; niektóre na resztkach paliwa. Na ziemi zaś przygotowywano do startu
dwakroć tyle. Jednakże aż do zmniejszenia zaległych lądowań kontrola ruchu zarządziła
dalszą zwłokę w odlotach. Tymczasem na stanowiskach odlatujących samolotów,
drogach do kołowania i miejscach postojowych robiło się coraz ciaśniej od czekających
odrzutowców, z których wiele miało włączone silniki.
Magazyny przewozowe wszystkich linii lotniczych zastawione były do granic
pojemności wyładowanymi paletami, gdyż z powodu śnieżycy zmniejszyła się normalnie
duża szybkość przepływu towarów. Inspektorzy frachtowi z niepokojem obserwowali
łatwo psujące się produkty: cieplarniane kwiaty z Wyoming dla Nowej Anglii, tonę sera z
Pensylwanii dla Anchorage na Alasce, mrożony groszek dla Islandii, żywe homary
przywiezione ze wschodu, aby polecieć trasą prowadzącą nad kołem podbiegunowym.
Homary miały znaleźć się w jutrzejszych jadłospisach w Edynburgu i Paryżu, jako
“świeża miejscowa potrawa morska”, gdzie mieli je zamawiać niczego nie świadomi
amerykańscy turyści. Śnieżyca, nie śnieżyca, umowy frachtowe przewidywały, że towary
łatwo psujące się muszą dotrzeć na miejsce przeznaczenia szybko i w świeżym stanie.
Wyjątkowy niepokój wśród obsługi frachtowej linii American budził transport
kilku tysięcy indycząt, które zaledwie przed kilkoma godzinami wykluły się w
inkubatorach. Precyzyjny plan inkubatorowo-transportowy - niczym skomplikowany
rozkaz bojowy - ustalono wiele tygodni naprzód, jeszcze przed złożeniem indyczych jaj.
Wymagał on dostarczenia żywego drobiu na Wybrzeże Zachodnie w ciągu czterdziestu
ośmiu godzin od wyklucia, bo tylko tyle mogły przeżyć ptaki bez pokarmu i wody. W
normalnych warunkach plan ten zapewniał niemal sto procent powodzenia. Liczyło się
także to, że gdyby pisklęta karmiono po drodze, zaczęłyby śmierdzieć, podobnie jak
przez wiele dni potem śmierdziałby samolot. A plan przewozu był już naruszony o kilka
godzin. Przesunięto więc jeden samolot z obsługi pasażerskiej na transportową i tego
wieczoru ledwo opierzone ptaki miały otrzymać pierwszeństwo podróży przed
wszystkim i wszystkimi, nie wyłączając ważnych osobistości.
Na głównym pasażerskim dworcu lotniczym panował chaos. Poczekalnie
zatłoczone były tysiącami pasażerów z opóźnionych bądź odwołanych lotów. Wszędzie
piętrzyły się sterty bagażu. Olbrzymia główna hala dworcowa przypominała zarazem
młyn w rugby i dom towarowy Macy'ego w przeddzień świąt Bożego Narodzenia.
Wysoko na dachu dworca nieskromna wizytówka lotniska: Międzynarodowy Port
Lotniczy Lincoln - skrzyżowanie dróg powietrznych świata zupełnie znikła pod
śniegiem.
Cud, że w ogóle cokolwiek jeszcze działa, pomyślał Mel Bakersfeld.
Mel, szczupły, wysoki dyrektor lotniska, naładowany zdyscyplinowaną energią,
stał przy pulpicie dyspozytorni odśnieżania, wysoko w wieży kontrolnej. Spoglądał w
ciemność za oknem. Z tego oszklonego pomieszczenia całe lotnisko: pasy startowe, drogi
do kołowania, dworce, ruch powietrzny i naziemny, przedstawiało się jako skupisko
starannie uszeregowanych budynków i modeli, których kształty i przemieszczanie się w
przestrzeni określały światła nawet w nocy. Z jednego tylko miejsca rozpościerał się
rozleglejszy widok, mianowicie z dwu górnych pięter wieży, zajmowanych przez
kontrolę ruchu lotniczego.
Dziś jednak przez prawie szczelną zasłonę siekącego śniegu przebijało się tylko
kilka najbliższych świateł, słabo widocznych i zamazanych. Mel obawiał się, że jest to
zima, o której przez wiele lat będą dyskutować na zjazdach meteorologów.
Obecna burza wykluła się przed pięcioma dniami pod osłoną gór Kolorado.
Początkowo był to maleńki obszar obniżonego ciśnienia, nie większy od podgórskiej
zagrody, więc synoptycy przy mapach pogody na trasach lotniczych bądź nie zauważyli
go, bądź zlekceważyli. I wtedy, jakby rozzłoszczony tym, obszar obniżonego ciśnienia
rozrósł się niczym złośliwy guz i wciąż się powiększając przesunął się najpierw na
południowy wschód, potem na północ.
Przeleciał przez stany Kansas i Oklahomę, po czym zatrzymał się w Arkansas,
gotując różne nieprzyjemności. Nazajutrz, opasły i monstrualny, przewalił się z
grzmotem w górę doliny Missisipi. Wreszcie nad Illinois burza wyładowała się, niemal
paraliżując ten stan zamieciami, temperaturami poniżej zera i ćwierćmetrowym opadem
śniegu w ciągu doby.
Na lotnisku te ćwierć metra śniegu poprzedziły ciągłe, choć nieco lżejsze opady.
A po nich śnieg padał dalej, chłostany porywistym wiatrem, który usypywał nowe zaspy,
w czasie kiedy pługi usuwały stare. Brygady odśnieżające były bliskie wyczerpania. W
ciągu paru ostatnich godzin odesłano do domu kilka osób, przemęczonych, mimo że co
jakiś czas korzystały z kwatery z łóżkami zorganizowanej na lotnisku na takie właśnie
wyjątkowe okazje.
Siedzący obok Mela przy biurku Danny Farrow, w zwykłych warunkach zastępca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]