Łoziski Władysław - Oko proroka, książki, L
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Władysław Łoziński
OKO PROROKA
CZYLI
HANUSZ BYSTRY I JEGO
PRZYGODY
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
MÓJ OJCIEC WYJEŻDŻA DO TUREK
Było święto Trzech Królów. Ojciec mój ubrał się od święta, przywdział kopieniak podbity
lisami, bo mróz był mocny, a nim się jeszcze matka zebrała, aby z nim pójść do kościoła,
wziął z półki kredę święconą, wyszedł z izby na dwór i nad drzwiami kowanymi, na ocapie,
wypisał ciężką ręką, bardzo dużymi a nie bardzo foremnymi litery:
K+M+H
1614
Owoż ten tu wypisany rok Zbawienia Pańskiego 1614 to jest najdawniejszy czas żywota
mego, jaki zapamiętam. A miałem tego czasu rok szósty. Jako zaś potem się działo i co ze
mną było i z rodzicami, i co Bóg dawał złego i dobrego, to mi to już tak w pamięci się cho-
wa, jakoby w zamczystej skrzyni, gdzie wszystko bezpiecznie leży, że kiedy i po mnogich
leciech odewrzesz, wszystko znajdziesz, jako było. Jeno że to wszystko było jeszcze jakoby
w samym oku, a nie w rozumie; aż dopiero, kiedy rozum z laty przyszedł, to zaczął czytać w
pamięci jak w księdze, co już dawno drukowana była, nimeś ty czytać się nauczył.
Ta wieś, gdzie moi rodzice żyli i gdziem ja się rodził, nazywa się Podborze, a leży przy
samym trakcie głównym, który wiedzie w rozmaite dalekie strony i kraje Bożego świata, boś
nim jechał i do Węgier na Sambor, i do Wołoszy na Stryj, i do Krakowa na Felsztyn i Prze-
myśl, a także do Lwowa i dalej, na Ukrainę albo do Turek nawet. Pisze się ta wieś na Ziemię
Przemyską, a na ekonomię samborską; należy do królewszczyzny i nie ma dziedzica, a sie-
dział w niej za moich najmłodszych lat podstarości a raczej wiernik tylko pana wojewody
Jerzego Mniszcha, a podstarościm, to go tylko zwano, bo tak chciał i kazał, wydając się z
pychy za zacniejszą osobę, niżeli był po prawdzie.
Ojciec mój nie był poddanym chłopem, bo siedział na sołtystwie. Ale i sołtysem też nie
był takim, jako bywają inni, bo ani ludzi nie sądził, ani czynszów i danin królewskich nie
wybierał, ani na wojnę nie chadzał i pachołka w pole nie stawiał. Ale grunt ojca mojego,
półtora łana niespełna, to było kiedyś sołtystwo dawniejszymi czasy, a teraz już tylko wol-
nictwo, a ojciec wziął te grunta w macierzystym spadku i miał wolność na nich, tak jakby był
szlachcicem, tylko do ekonomii samborskiej płacił czynszu i żyrowszczyzny 20 złotych, a to
na św. Marcin i na św. Wojciech po równej połowie. Gdyby bezpieczno siedział na tym wol-
nictwie, byłoby mu dobrze, bo chleba ono dać mogło dostatek – ale cóż, kiedy mu przeczono
prawa posesji i ruszyć go z niego chciano koniecznie, jako się o tym poźniej powie.
Gospodarstwem na roli to się mój ojciec nie bardzo parał, jeno matka, jako że go mało
było w domu, bo był dostatkowym furmanem i kupieckim rozwoźnikiem, i co roku przez
kilka miesięcy był w drodze. Wyuczył się wprawdzie mój ojciec ciesielskiego rzemiosła, ale
że ciesielka nie dawała mu dosyć zarobku, a do furmaństwa go bardzo ciągnęło, tedy ciesiel-
kę cale był zarzucił. Już dziad mój był furmanem solnym, jako to zowią u nas prasołem; bo tu
wszędy około w samborskiej i drohobyckej krainie żupa na żupie: i w Starej Soli, i w Lacku,
i w Drohobyczu, i w Truskawcu, Modryczu, Stebniku i w Kotowie, a zewsząd kwotnicy wy-
4
syłają beczkami sól na końce świata, aż do Kijowa, na daleką Ukrainę, hen aż po Dzikie Pola,
bo chleba zbytek, ale soli nic, choćby na zaprószenie oka.
Furmańskie rzemiosło przeszło tak z dziadka na mego ojca, tylko że ojciec nie woził już
soli, ale wziąwszy nieco grosza po dziadku, zabrał się do furmanki kupieckiej. To był sowity
zarobek, ale ciężki; rzemiosło zyskowne, ale niebezpieczne, a czasem i bardzo stratne, jeśli
tego nieszczęście chciało. Boś jechał jak na wojnę i chyba to Bóg miłosierny wiedział, kiedy
wrócisz i czy żyw i cały wrócisz, i w jakiej fortunie na swoim domowym progu staniesz.
Wyjechać możesz pięknym kowanym wozem w cztery konie, opasany pełnym trzosem, a
powrócić pieszo i boso, o proszonym chlebie, z gołym jeno biczyskiem w ręku za cały doro-
bek i rad tylko, żeś głowę przyniósł. Wszędy drogi niebezpieczne, wszędy siła opryszków i
hultajów, łakomych na grosz kupiecki i bogaty towar; już jak do Wołoszy czy do Węgier z
towarem jedziesz lub stamtąd wracasz, strachu i biedy najesz się często do syta, a cóż rzec
wtedy, kiedy droga wiedzie aż do Turek, w pogańskie strony, szlakiem tatarskim?
Owoż wiedzieć macie, że ojciec mój właśnie aż do Turek furmanił, a tak tedy w samą
paszczę zbójecką. Miał ojciec mój u Ormian lwowskich wielką łaskę i zachowanie, bo był
wierny, trzeźwy i śmiałego serca, a Ormianie wielkie handle prowadzą z tureckimi krajami,
wywożą tam moc złota i kosztownego towaru, a stamtąd do Polski wracają z jeszcze więk-
szymi skarbami w bławatach, złotogłowiach, korzeniach zamorskich, a nierzadko i w perłach,
koralach i kamieniach takich drogich, że i korona królewska by się .ich nie powstydziła, a za
jeden taki kamyk i pańskie dziedzictwo kupić można. Dwa razy mój ojciec był aż w Stam-
bule samym, stolicy Turków, gdzie sam ich cesarz czyli sułtan siedzi, oba razy szczęśliwie i z
dużym zarobkiem wrócił, ale zarzekał się, że już trzeci raz nie pojedzie. Tymczasem poje-
chał, bo musiał, a to przez to właśnie sołtystwo, z którego niecnotliwi ludzie wyścigać go
chcieli.
Ojciec był prawowitym posesorem tego wolnictwa, bo było dziedziczne, ale że nie po mę-
skiej głowie poszło na ojca, jeno po białogłowskiej, więc ów nasz podstarości podborecki, o
którym już wspomniałem, p. Bałczyński, koniecznie je chciał ojcu wydrzeć, jeśli się nie oku-
pi. Na zamku ojca nigdy o to nie turbowano, byle czynsz w ekonomii samborskiej zapłacił, a
sam pan wojewoda Mniszech jeszcze nieboszczykowi dziadkowi mawiał, jako może być cale
bezpieczny o swoje posiadanie. Ale od czasu, kiedy pan wojewoda wydał córkę swoją za
owego cara moskiewskiego Dymitra, co z państw swoich gołe życie unosząc o Sambor się
był oparł, i wraz z .nim do Moskwy z wojskami się wyprawił, aby go na carskim tronie osa-
dzić, już na zamku inne rządy nastały. Po roku 1611 nastał p. starosta Daniłłowicz, a jakoś w
cztery lata znowu p. Samuel Koniecpolski – i od tego czasu p. Bałczyński coraz to ostrzej
naścigał, ojca mojego nękał; rumacją groził, tak że ojciec i prosić się i opłacać musiał, a tylko
pomocy Bożej i ludzkiej czekał.
Zdało się też, że mu ta pomoc przyszła, i to potężna, bo owo kiedy Król Jegomość, panu-
jący wtedy szczęśliwie w Polsce Zygmunt, w roku 1621 do Lwowa za wojskiem jechał, ojcu
memu, że miał wóz duży dostatkowy i cztery konie rosłe i mocne, kazano z zamku stawić się
w Gródku do podwód królewskich za opuszczeniem czynszu. Z niemałym strachem ojciec
jechał, bo to był czas wielkiego ciągnienia na wojnę turecką, bał się tedy bardzo, aby go z
chudobą gdzieś aż do obozu nie wleczono albo do wiezienia armat ze Lwowa nie wzięto. Ale
kiedy musiał, tedy acz z płaczem pojechał. Tak się zdarzyło, że na bardzo złej drodze po
wielkich dżdżach jesiennych, bo to było jakoś pod dobrą jesień, kolasa królewska za wsią
Zalesie, niedaleko Janowa, ugrzęzła w trzęsawisku. Woźnica królewski siłą mocą chciał się
wydobyć, śmignął batem zanadto; konne ogniste jako lwy, a było ich sześć w zaprzęgu, kiedy
się nie zepną i nie wyskoczą jak szalone, tak owo jednej chwili zrobił się z tego wszystkiego
jakoby tylko jeden kłąb poplątany i okrutna trzaskająca wierzganina, że aż woda z trzęsawi-
ska bryznęła do góry jakby z sikawek; forysi pospadali z siodeł, lejce się porwały, orczyki
potrzaskały, rzemienie poplątały, że ani weź, ani przystąp. Kolasa królewska bardzo się prze-
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]