Śmigielska Krystyna - Berżeretka bez przepisu, Ebook 32
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Śmigielska Krystyna
Berżetka bez przepisu
Ewa, osamotniona i rozczarowana nieudanym związkiem lekarka,
wraca do rodzinnego miasta, by spróbować na nowo ułożyć sobie
życie. Powrót do domu staje się dla czterdziestoletniej kobiety
powrotem do wspomnień z dzieciństwa i do nierozwikłanej od lat
rodzinnej tajemnicy. Czy będzie także powrotem do zardzewiałej
miłości?
Berżetka bez przepisu
Starałam się myśleć racjonalnie. Zacierałam skrzętnie ślady jak chora kotka, która w zacisznym
schronieniu pragnie dokończyć nędznego żywota. Życie straciło blask, stało się ponure, pełen zjaw z
przeszłości, bolesnych wspomnień i braku widoków na lepsze jutro. Wracałam do punktu wyjścia, do
domu, w którym mogłam czuć się bezpiecznie. Dwadzieścia lat temu wyruszyłam na podbój świata,
ale w tej nierównej walce nie odniosłam zwycięstwa. Świat chyba nawet nie zauważył mojego
istnienia. Czułam się wypalona, nikomu niepotrzebną, sponiewierana przez tych, których przecież
kochałam. Ojciec twierdził, że cierpienia mają umacniać nasze charaktery, nauczyć innego spojrzenia
na ludzi, pokazać nowe perspektywy. Bzdura! Niczego się nie nauczyłam. Horyzont przede mną był
mglisty i pusty. Zamknęłam się w skorupie, muszli, pestce. Poddałam się falom, licząc na to, że
wyrzucą mnie na bezludną wyspę lub roztrzaskają o przybrzeżne skały. Mogłam jeszcze zawrócić,
usiłując płynąć pod prąd... Zabrakło mi siły...
R
ozdzial 1
Deszcz lał jak z cebra, malując na szybach samochodu cudaczne obrazy. Szary kalejdoskop przed
moimi oczami. Wiedziałam, że jeżeli wysiądę, będzie to nieodwracalny krok, a moje życie stanie się
jedynie wegetacją, beznamiętnym trwaniem. Nie spodziewam się odnaleźć młodości, miłości, nawet
rodzinnego ciepła. Tu też wszystko się zmieniło. Ojciec zestarzał się i stetryczał... Stary płot dzielący
podwórka rozpadał się; nie obroni dostępu do mojej enklawy, mojego azylu, mojej samotni.
Spróchniałe deski poniewierały się wśród bujnej trawy, przypominając, że ślady dawnej świetności
zarastają szybciej, niż się tego spodziewamy. Ocalę tę ginącą, rozsypującą się ojcowiznę. Ja -
konserwatorka własnej przeszłości.
Deszcz, mój sprzymierzeniec, obmywał słone, spływające po policzkach krople. Szłam ze spuszczoną
głową, ostrożnie stawiając kroki, przygniatając mokre źdźbła trawy. Za plecami słyszałam leciutki
szelest, ledwie dosłyszalny szmer podnoszących się, dźwigających na sobie drobinki wody, wciąż
żywych i pełnych chęci istnienia kłosów. Czułam na plecach strumienie ciepłego deszczu. Stojący na
ganku ojciec przyglądał się mi z wyrazem zniechęcenia na twarzy pokrytej siateczką zmarszczek.
Miałam wątpliwości, czy podjęłam dobrą decyzję, ale sprawy zaszły tak daleko, że musiałam już
stawić czoła nowym
wyzwaniom, a mieszkanie pod jednym dachem z ojcem na pewno było prawdziwym wyzwaniem.
- Witaj tatku! - uśmiechałam się, próbując ucałować go w policzek. - Już jestem!
- No, jesteś... - mruknął bez entuzjazmu. - Skoro nie masz gdzie się podziać, wejdź... Mówiłem, że na
cudzym nieszczęściu swego szczęścia nie zbudujesz!
- Nikogo nie skrzywdziłam. Nie mam z tym nic wspólnego.
- Miejsce uczciwego mężczyzny jest przy żonie. Ty nie byłaś jego rodziną - ojciec mówił jakby sam
do siebie.
- Widocznie nie nadaję się do życia w rodzinie - skwitowałam.
- Dokonałaś złego wyboru. To nie przestępstwo, to współudział. Kopniak od życia, który dobrze ci
zrobi.
Na temat kopniaków miałam własną teorię. Sine ślady, zmieniające się z czasem na żółtoczerwone
przebarwienia, nawet całkowicie zagojone, pozostawiały trwałe blizny w sercu.
Ustawiłam bagaże w przedpokoju. Dorobek mojego życia spakowany w dwie skromne podróżne
torby. Zabrałam tylko niezbędne rzeczy, tak jakbym przez te wszystkie lata nie miała żadnych potrzeb,
zrealizowanych marzeń. Będę musiała od nowa gromadzić drobiazgi, zbierać bibeloty, żeby w ich
pobliżu poczuć się zadomowiona.
Ojciec bez słowa podał mi ręcznik. Przyjemnie było wycierać mokrą głowę w miękką, lekko wytartą
tkaninę. W kuchni cicho syczał czajnik. Uśmiechnęłam się gorzko. Znajomy zapach rodzinnego domu
powoli ogarniał mnie, rozbudzając wewnętrzne ciepło. Tata szykował herbatę i ustawiał na stole
blaszane, pełne ciastek pudełka. Jak na swój podeszły wiek, poruszał się nad wyraz sprężyście.
Siadając przy kuchennym stole, przyglądałam mu się z przyjemnością.
- Całe życie starałem się was wychować i Bóg mi świadkiem, wkładałem w to wszystkie siły. I co? -
ojciec pytał retorycznie, nie patrząc na mnie.
- Nie przesadzaj! Jesteśmy dobrze wychowani i wykształceni. Ja jestem lekarzem, Adam inżynierem...
- broniłam się.
- Inżynier? Jaki tam z niego inżynier! Kiepski hurtownik, a do tego jeszcze ostatnio został radnym.
Też mi persona. Radny w pipidówce! Śmiechu warte - ironizował.
- Daj spokój! - prosiłam. - Dopiero przyjechałam. Porozmawiajmy o czymś przyjemnym -
zaproponowałam.
Piliśmy gorącą herbatę i w zamyśleniu wyglądaliśmy przez mokre okno, na którym drobinki wody
przytulały się do gładkiej szyby, trwając chwilę w bezruchu, a następnie, gnane niewidzialną siłą,
staczały się w dół, zabierając napotkane na swojej drodze kropelki.
- Płot trzeba naprawić - zauważyłam.
-Po co? - pytanie ojca uświadomiło mi nieprzyjemną prawdę.
Wzruszyłam ramionami. To nie mój dom. Nie będę mogła czuć się w nim swobodnie. Weszłam na
jego teren. Stanowię potencjalne zagrożenie. Muszę dopasować się do panujących tu praw. Każde ich
przekroczenie, niedostosowanie się będzie traktowane jako wypowiedzenie wojny. Najwyraźniej tata
był dobrze przygotowany do walki. Taktykę miał opracowaną. Niszczyć w zarodku każdy mój
pomysł, każdą próbę oswajania nieprzyjaznego otoczenia. On tu jest samcem, on włada tym rewirem.
Zaznaczył go dawno swoim zapachem. Nie pozwoli, żeby ktokolwiek zburzył ustalony przez niego
porządek.
- Płot sam się rozleci, nie trzeba mu pomagać - mówił, odwracając głowę od okna. - Kto by się nim
przejmował?
- Zawsze lubiłeś odgradzać się od sąsiadów - przypomniałam mu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]