§ Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości, e-book

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anna Piega
Klub Dobrej Wiadomości
Październik
Szarość wieczornej godziny powoli otulała cały pokój. Młoda kobieta siedząca na
prostym drewnianym krześle tuż przy łóżku przerwała czytanie. Spojrzała w okno. Jesienny
zmierzch niósł ze sobą falę zapachów. Nie docierały do tego sterylnego pomieszczenia, ale
wiedziała, że są. Tutaj unosiła się zupełnie inna woń: słodko - kwaśny, mdły zapach choroby,
lekarstw i bezsilności. Nagle boleśnie zatęskniła za gwarem ulicy, zapachem liści, muzyką
chodnikowych grajków, za tym światem, który był tak daleko... I znowu jesień, pomyślała,
najpiękniejsza, ukochana pora roku. Pełna ciszy, tęsknoty i barw. Przede wszystkim barw.
Zawsze się zastanawiała, jak uchwycić na obrazie nie tylko kolory jesieni, ale także światło -
silne i delikatne jednocześnie, ulotne i tajemnicze, takie inne niż latem, gdy wszystko jest
oczywiste. Najważniejsze sprawy w jej życiu zawsze działy się jesienią: początek studiów,
podróż do Rzymu, praca w wydawnictwie, wszystkie miłości i ta najistotniejsza...
Chwilę siedziała bez ruchu w gęstniejącej ciemności, potem zapaliła lampkę i wróciła
do książki. Nigdy wcześniej nie czytała powieści sensacyjnych, chociaż w domu zawsze
można je było znaleźć. Kiedyś, trochę dla zasady, próbowała przebrnąć przez Negocjatora
Forsytha, ale bez skutku. Teraz czytała głośno kolejną z nich, starając się bardzo skupić na
akcji. Żeby nie myśleć o jesieni za oknem i o tym, co będzie jutro. Ta lekceważona niegdyś
literatura była teraz jedynym ratunkiem, jedyną płaszczyzną porozumienia. Całą siłą woli i
wyobraźni wchodziła w ten fikcyjny świat, wierząc naiwnie, że w ten sposób dotrze do
zupełnie innego, zamkniętego i ukrytego w ciszy. Chociaż lekarze nie robili jej wielkich
nadziei. Tylko ten oschły staruszek powiedział obojętnie: „Niech pani próbuje. To pewnie nie
pomoże, ale też nie zaszkodzi". Uchwyciła się tych słów, ale jej siły słabły i nadzieja powoli
gasła.
Przerwała w pół zdania. Wydawało jej się, że wychudzone palce drgnęły na pościeli.
Przez chwilę wpatrywała się w znajome dłonie. Nic. Żadnego ruchu. Odwróciła wzrok.
Dzisiaj rozczarowanie już tak nie bolało. Widocznie do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Sześć miesięcy wcześniej
I
Olga otworzyła oczy i zapatrzyła się w kolorowe smugi tańczące na ścianie niczym
wielkie motyle. Okno sypialni wychodziło na wschód i promienie ostrego wiosennego słońca
wdzierały się bezpardonowo do środka. Tym razem napotkały jednak na drobną przeszkodę -
cała szyba pokryta była bajecznie kolorowymi wzorami, imitującymi kunsztowny witraż. No
tak, wpływ Mehoffera i Wyspiańskiego był tu wyraźny, ale przecież o to chodziło. Bo nikt nie
operował tak kolorem jak Mehoffer i nie miał takiej kreski jak Wyspiański. To był dobry
pomysł, pomyślała po raz setny Olga, wpatrując się w barwną iluminację. Pobudka w
porażającym blasku wschodzącego słońca byłaby pewnie trudniejsza do zniesienia. Choć
żeby temu zaradzić, nie trzeba było malować witraży, wystarczyło założyć żaluzje. Olga
skrzywiła się na ten pomysł.
Witraż powstał niemal rok temu, gdy Marek wyjechał na kolejne szkolenie. Nie było go
kilka dni, a ona twórczo wykorzystała ten czas - zrobiła generalne porządki, wielkie pranie, a
potem, na deser, postanowiła przygotować coś miłego i oryginalnego. Trochę dla siebie, ale
przede wszystkim dla niego. Wypełniając czarne kontury odcieniami błękitu i fioletu,
wspominała jego rozczulające próby ukrycia się pod kołdrą przed wszechobecnym słońcem.
Była wiosna i świt wstawał coraz wcześniej. Zniecierpliwiony obiecał, że zaraz po powrocie
założy w sypialni żaluzje. Skończyła tuż przed jego powrotem. Do dzisiaj na wspomnienie
tamtej rozmowy rodzi się w niej niepokojący chłód, który próbuje rozgościć się w jej sercu
jak w pustym mieszkaniu. „Co to jest?" - zapytał obojętnie wieczorem, zaraz po wejściu do
sypialni. „Prezent imieninowy dla ciebie. Równie funkcjonalny jak żaluzje, ale znacznie
ładniejszy". „Naprawdę nie miałaś nic lepszego do roboty? Wydawało mi się, że masz sporo
pracy, nowe zlecenia i w ogóle". Zabolało ją to bardziej niż otwarta krytyka. Szybko zmieniła
temat, wypytując o podróż i szkolenie. Marek natychmiast się rozgadał i wszystko wróciło do
normy. Tylko Olga zapomniała już o radości z jego powrotu i podekscytowaniu na myśl o
niespodziance. I tak cię lubię - uśmiechnęła się do anioła z wielkimi skrzydłami motyla. W
tym momencie zadzwonił telefon.
- Chyba cię nie obudziłam. - Weronika zawsze była optymistką i to w najgorszym
wyrachowanym wydaniu.
- Ależ skąd! Od godziny ćwiczę jogę.
W słuchawce zapadła cisza. Widocznie Weronika nie była pewna, jak potraktować tę
porażającą wiadomość. Na wszelki wypadek zignorowała ją. W końcu była siódma rano.
- Chciałam ci tylko przypomnieć o dzisiejszym spotkaniu klubu.
- Wiem, wiem. Ostatnia sobota. Będę oczywiście.
- A pamiętasz, że to spotkanie wyjątkowe? Nasz jubileusz. - O matko! - jęknęła Olga.
- No właśnie - rzuciła jeszcze Weronika i odłożyła słuchawkę. Kiedyś ją za to zabiję,
pomyślała Olga. Weronika miała zwyczaj kwitować w ten sposób najbardziej dołujące
wiadomości, po czym żegnała się szybko i odkładała słuchawkę, a w jej rozmówcy wzbierała
irytacja, której nie było na kim wyładować. Olga spojrzała z niechęcią na telefon. No tak, to
okrągły jubileusz. Dziesięć lat. Kto by uwierzył, że taki śmieszny, dziecinny pomysł nie tylko
doczeka się realizacji, ale w dodatku przetrwa tak długo? Klub Dobrej Wiadomości. Olga
uśmiechnęła się na wspomnienie nazwy, którą sama wymyśliła. Irytacja na Weronikę szybko
minęła.
Narzuciła na siebie lekki błękitny szlafrok i przeszła do kuchni - niewielkiej, ale dzięki
oknom biegnącym niemal od sufitu do podłogi i wychodzącym na południe i na zachód
zawsze pełnej światła. Po chwili zapachniało świeżą kawą z domieszką imbiru, cynamonu i
czegoś jeszcze, co trudno byłoby zidentyfikować laikowi. Marek nie przepadał za jej
kulinarnymi eksperymentami, więc na co dzień pili zwykłą neskę z mlekiem, ale dzisiejszy
poranek był tylko jej. Usiadła przy stole, obejmując dłońmi kolorowy kubek - prezent od
Cyryla. Lubiła kolory, były dla niej ważne, ważniejsze chyba nawet niż zapachy.
Nagle uświadomiła sobie, jak wielką przyjemność sprawiają jej te chwile samotności -
przy porannej kawie, w łóżku z książką, gdy Marek pracował do późna albo miał służbową
kolację czy spotkanie z kolegami, za którymi nie przepadała. A ostatnio nie musiała nawet
specjalnie kombinować, żeby znaleźć czas tylko dla siebie. Może coś ze mną jest nie tak? -
pomyślała. Przecież ludzie boją się samotności, uciekają przed nią, a ona już w dzieciństwie
wolała zaszyć się w jednej ze swoich kryjówek, by poczytać lub porozmyślać, niż bawić się z
koleżankami. I choć matka na wszelkie sposoby starała się ją nakłonić do udzielania się
towarzysko, nie na wiele się to zdało.
Ani wtedy, ani później nie potrafiła zrozumieć tego lęku przed samotnością
odczuwanego przez matkę i większość ludzi. Może dlatego, że dla niej samotność była
zawsze luksusem. Nawet teraz jej życie jest wypełnione po brzegi. Właściwie ma wszystko,
co potrzebne do szczęścia - kochającą rodzinę, grono sprawdzonych przyjaciół, Marka, dobrą
pracę, żadnych kłopotów finansowych. Jest poza tym w miarę młoda, w miarę ładna - nie ma
czasu na samotność. I pewnie dlatego tak ją ceni. Mimo wszystko to dziwne, że zamiast robić
Markowi wyrzuty, że coraz więcej pracuje nawet w weekendy, z przyjemnością czeka na te
chwile, gdy może pobyć sama ze sobą, z tą sobą, którą porzuciła kilka lat temu i o której w
swym szczęśliwym, aktywnym życiu prawie zapomniała. Dawna Olga nie dała za wygraną,
wycofała się, ale teraz powraca, przypomina o sobie coraz częściej, o swoich planach i
marzeniach, których nie zrealizowała. No dobrze, myśli, ale zrealizowała inne, zrobiła rzeczy,
o których kiedyś nawet nie śniła. Coś jest jednak nie tak, tylko jeszcze nie wie co.
Olga nie wie, kiedy właściwie doszła do wniosku, że w jej idealnym świecie czegoś
brakuje. W dodatku nie potrafi tego braku zdefiniować. Może zabrakło jej do tego odwagi i
determinacji, a może jeszcze nie umiała zdobyć się na absolutną szczerość. Próbowała o tym
rozmawiać z Markiem, ale wyśmiał ją: „Dziewczyno, czego ty chcesz? Masz przecież
wszystko. Wiesz, ile osób ci zazdrości?" - zapytał retorycznie i oczywiście miał rację. Jak
zawsze. Muszę pogadać z Hanką, pomyślała. Tylko co miałaby jej powiedzieć? Jakoś głupio
się przyznać, że człowiek nie umie się cieszyć tym, co ma. Myśl o Hance przywołała ją do
rzeczywistości. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer.
- Witaj, Haniu. - Dopiero teraz uświadomiła sobie, która jest godzina. - Och,
przepraszam, że dzwonię tak wcześnie...
- Nic nie szkodzi. I tak nie jesteś pierwsza - przerwała jej Hanka. - Weronika dzwoniła
jakieś pół godziny temu.
- No tak, mogłam to przewidzieć. Mnie też wyrwała z łóżka. To co? Wieczorem u
Karolka?
- Jasne, chociaż... - Hanka zawiesiła głos - ...wprawdzie to rocznicowe spotkanie, ale
obawiam się, że nie mam żadnych dobrych wiadomości.
- To tak jak ja - pocieszyła ją Olga. - Musimy jednak coś wymyślić.
Kiedyś nie miały z tym problemu, pomyślała ze smutkiem. Może za bardzo dorosły, a
może już zaczynały się starzeć? Tylko dzieci potrafią się cieszyć bez powodu albo raczej we
wszystkim widzą powód do radości.
Objęła kubek, grzejąc dłońmi resztki niedopitej kawy. Za oknami narastał gwar
codzienności. Przechodnie stukali obcasami, spiesząc do pracy, z daleka słychać było szum
samochodów i zgrzyt tramwajów z ulicy Karmelickiej. Na parapecie przysiadł jakiś zbłąkany
szary gołąb. Myśli wędrowały swobodnie, przywołując cienie przeszłości. Córka sąsiadów z
dołu zaczynała swoje zwykłe ćwiczenia. Przez otwarte okno do mieszkania Olgi wpadały
delikatne dźwięki skrzypiec - piękna melodia, niezupełnie czysto zagrana.
Minęło dziesięć lat od beztroskich studenckich czasów, gdy zakładały klub. Było ich
pięć. Wszystkie kończyły pierwszy rok, tylko Marta była bardziej doświadczona. Olga - ku
wielkiej radości matki, realizującej poprzez życie córki własne ambicje, i znacznie mniejszej
ojca, który pełen niepokoju czekał na wynik tych eksperymentów - za pierwszym podejściem
dostała się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, ponieważ jednak nie przyznano jej
miejsca w akademiku, jesienią 1992 roku przeprowadziła się do ciotki Luizy.
Ciotka miała duże mieszkanie, w starym budownictwie, prawie w centrum miasta. W
dodatku żyła w nim sama. I chociaż Olga wolała swobodę domu studenckiego, to musiała
przyznać, że ciotka w żaden sposób jej nie ogranicza, a poza tym jest świetnym słuchaczem i
przyjacielem. Zresztą z ulicy Lea było tylko parę minut do akademika na Bydgoskiej, gdzie
Hanka Skawińska, przyjaciółka z czasów liceum, a obecnie studentka pierwszego roku
polonistyki, dostała miejsce w dwupokojowym segmencie. Olga była u niej częstym gościem
i szybko polubiła jej współlokatorki. Stworzyły silną, lekko feministyczną grupę, zawsze
trzymającą się razem. Świetnie się rozumiały mimo różnych kierunków studiów, pasji i
poglądów.
Marta studiowała historię, Weronika - ekonomię, Monika - nauki polityczne. Łączyły je
radość życia i podobny system wartości. To może jeszcze nie była przyjaźń, ale bardzo jej
bliski układ towarzyski. Trudno przewidzieć, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby pod koniec
pierwszego roku nie pojawił się ten śmieszny pomysł.
Wiosna była wówczas mocno spóźniona, deszczowa i chłodna, więc wszystkim dawały
się we znaki brak słońca i pozimowe osłabienie. Poza tym zbliżała się letnia sesja -
najtrudniejsza i najbardziej stresująca. Któregoś popołudnia Olga wpadła na Bydgoską, żeby
pogadać i trochę odreagować własne problemy, ale trafiła w oko cyklonu. Hanka nie zaliczyła
w drugim terminie kolokwium z lektur i była przerażona, Weronika siedziała z nosem w
opasłych podręcznikach ekonomii i nawet nie odpowiedziała na powitanie, Marta opłakiwała
kolejny zawód miłosny, a Monika próbowała ją pocieszać, tylko jakoś bez większego
przekonania. Na widok bladej i zmęczonej Olgi powiedziała kategorycznie:
- Nic nie mów. Mam już dość słuchania o egzaminach, terminach, złośliwych
profesorach i nieodpowiedzialnych facetach. Nie jestem psychoterapeutą, tylko politologiem.
Prawie.
Olga wcale się nie przejęła tym chłodnym powitaniem. Lokum na Bydgoskiej i tak
miało kojącą atmosferę, nawet gdy jego mieszkanki nie tryskały humorem i optymizmem.
Hanka i Marta urządziły swój pokój w stylu orientalno - hipisowskim, z zapachem
egzotycznych kadzidełek. Drugie wnętrze było surowsze, ale dzięki ogromnej liczbie książek,
wiklinowym fotelom przywiezionym przez rodziców Moniki i czarno - białym zdjęciom
wiszącym na ścianach też miało bardzo przyjazny klimat.
Olga przysiadła więc na fotelu i ciężko westchnęła:
- Boże, tak bym chciała, żeby już były wakacje! Mam dość wszystkiego. Czasem
wydaje mi się nawet, że również malowania.
Monika roześmiała się szczerze.
- Serio? A ja myślałam, że malowanie mogłoby ci zastąpić sen, jedzenie albo - co
gorsza - seks.
Olga rzuciła w nią poduszką, a Weronika z trzaskiem zamknęła książkę.
- Ja też mam dość. Coś trzeba zrobić...
- Jasne - przerwała jej Hanka. - Na początek kawę. Taką genialną jak ostatnio, z tym
czymś... - spojrzała pytająco na Martę.
- Z wanilią i kardamonem - westchnęła ostentacyjnie Marta i poszła do kuchni.
- No dobrze, ale niezupełnie o to mi chodziło - przypomniała Weronika.
Spojrzały na nią, oczekując dłuższego wykładu. Weronika zawsze miała wiele
pomysłów, była konkretna, a przy tym przekonująca. W dodatku nawet jej najbardziej
absurdalne koncepcje sprawdzały się w praktyce - jak rowerowa wycieczka do Ojcowa... w
listopadzie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •