+Drapieżcy, ebook, Masterton Graham
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
hałaśliwe skrobanie, o wieległośniejszeod chrobotu ptaka albo wiewiórki.
Ściągnąłem z siebie kołdrę i usiadłem na łóŜku. Noc była gorąca; prześcieradło, na którym
spałem,wilgotne i poskręcane. Usłyszałemjeszcze jeden cichy, niepewny chrobot, a potem zapadła
cisza.
Wziąłem do ręki leŜący na nocnym stoliku zegarek. Nie miał fluoryzujących wskazówek, ale w
pokoju byłodosyćświatła, Ŝebym zobaczył, Ŝejest pięćpo piątej. Jezus.
Graham Masterton
Drapie
Ŝ
cy
Wstałem złóŜka, podszedłem do okna i odsunąłem zasłony zawieszone na tanich, powleczonych
plastikiem drutach.
Niebo było blade jak mleko; za dębami falowało tak samo mlecznobiałe morze. Okno mojej
mansardy wychodziło na południe i widziałem przez nie większą część opadającego zwodniczo w
dół ogrodu, zaniedbaną pergolę z róŜami, trawnik z zegarem słonecznym i schody, które prowadziły
do stawu rybnego i opadałyzygzakiem między drzewamiaŜdotylnej furtki.
Prz
ełoŜył
Andrzej Szulc
ROZDZI
AŁ
I
Fortyfoot House
Danny odkrył juŜ, Ŝe ledwie kilkadziesiąt metrów dalej, za rzędem przytulnych małych domków z
pelargoniami w oknach, zaczyna się morze. Skały, spienione przybrzeŜne fale, upstrzone przez
muchy sterty brązowych wodorostów i chłodny, wiejący od Francji słony wiatr. Wczoraj wieczorem
przespacerowałem się z Dannym na plaŜę: oglądaliśmy zachód słońca i rozmawialiśmy z
miejscowymi rybakami, którzy wyładowywali na brzegpłastugi i halibuty.
Na lewo za ogrodem, po drugiej stronie wąskiego zarośniętego krzakami strumienia ciągnął się
po- kryty ciemnymi plamami mchu pokruszony kamienny mur. W jego cieniu stało sześćdziesiąt
albo siedemdziesiąt ciasno stłoczonych grobów, prawie stąd niewidocznych — krzyŜe, iglice i
płaczące anioły— a dalej małagotycka kaplica z pozbawionymi szyb oknami i zwalonym dawno
dachem.
TuŜ przed świtem obudziło mnie ciche chrobotanie. LeŜałem nieruchomo, nasłuchując. Chrobot.
A potem znowu chrobot-chrobot-chrobot. I cisza.
Zawieszone w oknie cienkie, malowane w kwiecisty wzór zasłony poruszała słaba, wiejąca od
morza bryza. Frędzle abaŜura kołysały się niczym kończyny jakiegoś dziwnego, zawieszonego u
sufitu krocionoga. WytęŜyłem słuch, ale przez dłuŜszy czas słyszałem tylko szum morza, znuŜonego
jak diabli, znuŜonego jak wszyscy diabli morza; i ciche szeptanie dębów.
Kolejny chrobot; ale tak stłumiony i szybki, Ŝe to mogło być cokolwiek. Wiewiórka na strychu,
jaskółkapod okapem.
Przewróciłem się na drugi bok i owinąłem obleczoną w atłasową poszwę kołdrą. Nigdy nie
spałemdobrze w cudzych domach. W gruncie rzeczy od czasu, kiedy opuściła mnie Janie, nie spałem
dobrze nigdzie. Byłem zmordowany jak pies wczorajszą jazdą z Brighton, podróŜą promem z
Portsmouth, a późniejrozpakowywaniem i sprzątaniem, które zajęłomicałepopołudnie.
Danny takŜe budził się w ciągu nocy. Dwukrotnie: za pierwszym razem chciało mu się pić, za
drugim czegoś się przestraszył. Widział ponoć, jak coś przesuwało się przez jego sypialnię, coś
zgarbionego i ciemnego, ale okazałosię, Ŝe był to po prostu zawieszony na oparciu krzesła jego
szlafrok.
Opadły mi powieki. Gdybym tylko mógł zasnąć. Naprawdę zasnąć, tak Ŝeby przespać całą noc,
dzieńinastępną noc. Zapadłem w drzemkę i przez dłuŜszą chwilę śniło mi się, Ŝe jestem z powrotem
w Brighton i przechadzamsię pod szarym niebem jak z fotografii — pomiędzy edwardiańskimi
tarasami z czerwonej cegły, po krzyŜujących się pod ostrym kątem podmiejskich uliczkach Preston
Park. Śniłem, Ŝe ktośwymyka się po schodkach z mojego połoŜonego w suterynie mieszkania, ktoś
wysoki idługonogi, ktoś,kto odwraca w moją stronę spiczastą białą twarz, a potem w pośpiechu
ucieka. Czł
owiek-No
Ŝy
ce
zdł
ugimi czerwonymi nogami —
szepnąłmiktośdoucha. —
On naprawd
ę
istnieje!
Próbowałem go gonić, ale w jakiś sposób znalazł się nagle w środku parku, za wysokim
ogrodzeniem z kutego Ŝelaza. Jaskrawozielona trawa; zawodzące niczym porzucone dzieci pawie.
Mogłem tylko biec równolegle do niego, po drugiej stronie ogrodzenia, w nadziei Ŝe nie zniknie
mi z oczu, kiedy w końcu dotrędobramy.
W płucach waliło mi jak młotem. Podeszwy butów klapały błazeńsko po asfaltowej ścieŜce.
Widziałem podskakujące obok mnie nadmuchane twarze, białe, wykrzywione w ludzkim
uśmiechu balony.
I znowu usłyszałem odgłosy drapania i chrobot, tak jakby tuŜ za mną biegł, uderzając pazurami o
asfalt, jakiś pies. Obróciłem się: obróciłem pod kołdrą i nagle obudziłem, słysząc wściekłe
Według państwa Tarrantów kaplica słuŜyła kiedyś mieszkańcom Fortyfoot House i połoŜonej
niŜejwioski Bonchurch, ale obecnie wieśniacy, jeśli w ogóle odczuwali potrzebę wzięcia udziału
w naboŜeństwie, jeździli do Ventnor; a Fortyfoot House stał oczywiście pusty, odkąd Tarrantowie
sprzedali swojąfirmęwykładzinceramicznych i dywanowych i przenieślisięna Majorkę.
Cmentarz nie wywarł na mnie jakiegoś szczególnie nieprzyjemnego wraŜenia. JeŜeli juŜ, to
smutne— z powodu swego zaniedbania. Za kaplicą wznosił sięna tle białych cirrusów ciemny zarys
olbrzymiego starego cedru, jednego z największych, jakie wŜyciu widziałem, i było coś w tym
drzewie, co sprawiało, Ŝe z całego pejzaŜu emanowała atmosfera zmęczenia iŜalu, świadomość
tego, Ŝe stare czasy nigdy juŜniewrócą. Ale chyba równieŜpoczucie trwałości.
O tej porze dnia ogród kompletnie pozbawiony był kolorów. Fortyfoot House wyglądał jak swoja
własna, zawieszona w holu, czarno-biała fotografia z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego
ósmego. Przed- stawiała ona stojącego w ogrodzie męŜczyznę w wysokim cylindrze i czarnym
fraku; i nieomal uwierzyłem, Ŝe za chwilę pojawi się ponownie, dokładnie taki, jak na zdjęciu:
bezbarwny, surowy, z okoloną bokobrodami twarzą; pojawi się, podniesiegłowęispojrzy prosto na
mnie.
Doszedłem do wniosku, Ŝe mogę sobie zrobić filiŜankę kawy. Nie miało sensu dalej próbować
zasnąć.Ptaki zaczynały gwizdać i ćwierkać, a niebo rozjaśniało się tak szybko, Ŝe widziałem juŜ
zwisające smętniezaogrodem róŜanym tenisowe siatki, a takŜepokryte plamami porostów szybki
szklarni i zachwaszczone grządki truskawek przy zachodnim skraju posiadłości.
— Mam nadzieję, panie Williams, Ŝe sprawi panu przyjemność uporządkowanie tego chaosu —
po- wiedziała pani Tar rant, spoglądając na ogród przez swoje małe ciemne okulary. Choć bez
przerwy powtarzała, Ŝe będzie „strasznie, ale to strasznie tęsknić za tym miejscem, wie pan?”, nie
mogłem się oprzećwraŜeniu, ŜenieznosiFortyfoot House z całegoserca.
Otworzyłem delikatnie, Ŝeby nie budzić śpiącego obok Danny’ego, drzwi sypialni i ruszyłem
cicho wąskim korytarzem. Gdziekolwiek spojrzałem — czekała mnie robota. Bladozieloną tapetę
pokrywaływilgotne zacieki, sufit się łuszczył, drewniane parapety przegniły. Kaloryfery przeciekały,
1
a ich zawory inkrustowane byłyplamami wapna. W całym domuunosiłasięwońrozkładu.
Doszedłem do stromych wąskich schodów. JuŜ miałem zejść na dół, kiedy ponownie
usłyszałem ten chrobot —właściwie raczej szybkie kroki niŜ chrobot. Zawahałem się. Odgłosy
dochodziły ze strychu. Nie spod okapu, czego bym się spodziewał, gdyby chodziło o wiercącego
się w gnieździe ptaka, ale z samegośrodka strychu, tak jakbycośprzebiegałona ukos po podłodze.
Pomyślałem, Ŝe to na pewno wiewiórki. Nie znoszę wiewiórek. Niszczą wszystko, co napotkają,
i zjadają swoje potomstwo. Zawładnęły prawdopodobnie całym strychem i zamieniły go w jedno
wielkieśmierdzącerojowisko.
Przy podeście schodów znajdowały się małe drzwiczki, oklejone, Ŝeby nie rzucać się w oczy, tą
samąco ściany zieloną tapetą. Pani Tar rant poinformowała mnie, Ŝe na strych moŜna się dostać tylko
przez nieiŜedlategowłaśniewynieśli tam tak małomebli.
— Pssssstt! — powtórzyłemenergicznie.
Nie doczekałem się Ŝadnej odpowiedzi. Nie boję się ciemności i w zasadzie nie boję się
zwierząt, na- wet szczurów. Mam przyjaciela, który zwalcza gryzonie w Islington, w Londynie.
Zabrał mnie kiedyś na wycieczkę kanałami, pokazując pływające wśród ludzkich ekskrementów
tłuste, szare szczury i nie sądzę,Ŝeby po tym widokumogłomniecośłatwo przestraszyć.
— Szkolą nas przez tydzień w Chigwell Reservoir — zwierzył mi się wtedy —Ŝebyśmy nauczyli
się od pierwszego spojrzenia rozpoznawaćludzkie gówno.
— Potrzebujecie na toaŜtygodniowego szkolenia? — odparłemzdumiony.
Wspiąłem się na ostatni stopień i wpatrując w mrok postąpiłem do przodu. Trwało dłuŜszą
chwilę, zanim moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Wydawało mi się, Ŝe widzę wkącie jakiś
kształt, ale niemiałem pewności. Nie był wielkości człowieka. To nie mógł być człowiek, skoro stał
tam, gdzie stał, pod nisko opadającym dachem. Ale równieŜ i nie dziecko — zbyt dziwnie
powykręcane, zbyt pękate. Z drugiej stronyŜadenkotniemógłbyćtak wysoki.
Nie, to wszystko sobie po prostu uroiłem. Prawdopodobnie na krześle wisiało jakieś stare futro.
Strych pogrąŜony był w takich egipskich ciemnościach, Ŝe oczy zaczęły mi płatać figle i
dostrzegałem poruszające się kształty i cienie tam, gdzie Ŝadne kształty i cienie nie mogły się
poruszać. Widziałemsunąceprzedgałkami ocznymi małepunkciki — drobiny kurzu, łzyalbo rysy.
Dałem jeszcze krok do przodu i zaczepiłem nogą o skraj twardego, prostokątnego
przedmiotu— skrzyni albo pudła. Nasłuchiwałem, cicho oddychając; i chociaŜ nie mogłem się
oprzeć wraŜeniu,Ŝecoś jest na tym strychu, coś, co mnie obserwuje i czeka, Ŝebym podszedł bliŜej,
uznałem w końcu, Ŝe nie powinienem posuwaćsiędalej.
Byłem przekonany, Ŝe to widzę. Coś intensywnie ciemnego, małego i napiętego — nie
poruszającego się, lecz czekającego na mój ruch. Sam wstydziłem się swojej pewności; logika
bowiem podpowiadała mi,Ŝewnajgorszym wypadku mam do czynienia z duŜym szczurem.
Nie boję się szczurów. Albo Ŝeby ująć to precyzyjniej, nie boję się tak bardzo szczurów.
Próbowałem przeczytać kiedyś horror o inwazji tych stworzeń, ale zasnąłem słodko podczas
lektury. W końcu to tylko zwierzęta: bardziej bojąsięnasniŜmy ich.
— Psssstt — syknąłem o wiele ostroŜniej. W tej samej chwili wydało mi się, Ŝe słyszę skrobanie o
podłogęijakiśruch. — Psssstt!
WciąŜ Ŝadnej odpowiedzi. Nawet wiatr jakby wstrzymywał oddech; powietrze na strychu
zrobiło sięnieruchome i duszne. Dałem krok do tyłu, a potem następny, wyciągając za siebie rękę,
Ŝeby chwycić się balustrady; wycofując się tak spokojnie, jak mogłem, w stronę bladej smugi
odbitego światła.
Złapałem za poręcz. I wtedy usłyszałem, Ŝe to coś podnosi się, drapie pazurami o podłogę i
zaczynasię poruszać. Nie ucieka jednak przede mną, Ŝeby tak jak to czynią szczury, wślizgnąć się do
jakiejś ciemnej szpary. Nie, zbliŜa się w moją stronę. Bardzo powoli, wydając trudny do opisania
dźwięk, na który składa się chrobotanie pazurów i szelest sierści, ale równieŜ coś jeszcze: coś, co
przestraszyło mnie po raz pierwszy, odkądwyszedłemprzezwłazzkanałów w Islington.
— Pssstt, uciekaj, sio! — krzyknąłem.
Czułem, Ŝe robię z siebie pośmiewisko. Przypuśćmy, Ŝe w ogóle nic tam nie ma. Sterta starych
gratów, spacerujący po dachu gołąb. I w gruncie rzeczy, cóŜ to mogło być, oprócz ptaka albo
jakiegoś małego gryzonia? Nietoperz? MoŜliwe. Ale nietoperze, jeśli tylko nie są wściekłe, nie
stanowią Ŝadnego zagroŜenia. A szczury, jeśli nie są wygłodzone albo skrajnie przeraŜone, o wiele
bardziej interesuje własne bezpieczeństwoniŜatak na kogoś, ktomógłby w odpowiedzi zetrzećje na
miazgę. Sątchórzliwe.
Dotknąłemplecami poręczy. Ogarnęłomnienieprzeparte pragnienie, Ŝeby stądjak najszybciej
uciec. Kiedy jednak postawiłem nogę na najwyŜszym schodku, dywan, który przytrzymywał
drzwi, nagle sięodwinąłidrzwi cichosięzamknęły. Usłyszałemstuknięcie zatrzasku i znalazłem
sięwkompletnej ciemności.
Opuściłem w dół nogę, próbując wymacać następny stopień. Dziwne, ale chociaŜ sięgałem
bardzo nisko, nie mogłem go wyczuć. Klatka schodowa wydawała się gładka jak szyb windy. Mimo
Otworzyłem tani, zardzewiały zatrzask, uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka. Ciemno choć oko
wykol, a idący z góry przeciąg zalatywał stęchlizną i zbutwiałym drewnem. Przez chwilę
nasłuchiwałem, ale doszedł mnie tylko odgłos uderzanych wiatrem dachówek i ciche ciurkanie
nieszczelnego zaworu cysterny. śadnego chrobotu.
Wewnątrz, tuŜ przy framudze, wymacałem stary plastikowy kontakt. Przekręciłem go kilka
razy, ale albo skorodował, albo w lampie nie było Ŝarówki, albo wiewiórki poprzegryzały
przewody. Mój wzrok spoczął na wiszącym po drugiej stronie schodów duŜym lustrze. Przez
okienko przy podeście padało juŜdosyć porannego światła, abym opierając lustro o balustradę zdołał
oświetlić kilka pierwszych prowadzących na strych stopni. Przyszło mi do głowy, Ŝe chyba nie od
rzeczy będzie wejść na górę i trochę się rozejrzeć. Nabiorę przynajmniej jakiegoś pojęcia, z czym
przyjdzie mi się zmierzyć. Nie znosiłem wiewiórek, ale jednak wolałemje od szczurów.
Podwinąłem dywan na podeście, Ŝeby zabezpieczyć drzwi przed zatrzaśnięciem, a potem
wspiąłemsię ostroŜnie po trzech pierwszych schodkach. Były wyjątkowo strome i pokryte jedynie
surowym brązowym filcem z gatunku, jakiego nie widziałem od dobrych dwudziestu lat. WciąŜ
owiewał mnie prze- ciąg, ale z całą pewnością niezbyt świeŜy. Przypominał czyjś zepsuty oddech:
tak jakby to sam strych wy- dychałzpłucpowietrze.
Przystanąłem na chwilę na czwartym schodku, Ŝeby ponownie nadstawić ucha i przyzwyczaić
oczy do panującej ciemności. To dziwne, ale między dachówkami nie dostrzegłem Ŝadnych szpar,
przez które padłby zabłąkany choćby promień; dach musiał być wyjątkowo solidnie połoŜony.
Mizerna smuga odbitego przez lustro światła nie na wiele się przydała, ale zdołałem dostrzec kilka
kształtów. Coś, co wyglądało jak fotel. Coś, co wyglądało jak małe przysadziste biurko. A potem w
samym kącie, pomiędzy dachem a podłogą strychu coś, co mogło być stertą starych ubrań; albo
jakimś innym, przykrytym prześcieradłem, dziwnie powykręcanym meblem.
W powietrzu unosiła się woń zbutwiałego drewna, czułem ją bardzo wyraźnie. Ale takŜe inny
zapach. Niewyraźny słodkawy odór, coś jakby gaz ziemny albo smród rozkładającego się w kominie
ptaka — nie potrafiłem określić go dokładnie, ale wiedziałem, Ŝe wcale mi się nie podoba.
Postanowiłemwrócićtutaj późniejzlatarkąisprawdzić, co to, do diabła, jest.
Właśnie miałem zamiar się wycofać, kiedy chrobotanie rozległo się ponownie. Dochodziło z
najodleglejszego kąta, stamtąd gdzie dach opadał dość płasko i panował najgęstszy mrok. Tu na
górze dźwięk brzmiał donośniej, jakby wywołany przez coś bardziej masywnego — z całą
pewnościąniewydawałagolekka wiewiórka albo trzepoczący skrzydłami ptak. JeŜeli juŜ, to duŜy
kocur, bardzo duŜy szczur, a nawet pies, chociaŜniepotrafiłemsobie wyobrazić, w jaki sposób pies
mógłsiędostaćna strych.
— Pssssstt! — syknąłem, Ŝeby go przepłoszyć.
Chrobot nagle umilkł. Ale hałasujące stworzenie zupełnie się nie przestraszyło i nie rzuciło do
ucieczki — nie, raczej zatrzymało, Ŝeby zobaczyć, co mam zamiar zrobić dalej. NatęŜyłem słuch i
przez chwilę wydawałomisię, Ŝesłyszę wysoki chrapliwy oddech; ale moŜe to był tylko szum
wiatru.
2
Ŝe zaczęła mnie ogarniaćpanika, niemogłemprzecieŜdaćkroku w pustkę.
— Danny! — krzyknąłem. — Danny! To tato! Jestem na strychu!
Nasłuchiwałem. śadnej odpowiedzi. Danny był tak samo zmęczony jak ja i na ogół nic nie
potrafi go obudzić. Walącepioruny, głośna muzyka, nawet jego awanturującysięrodzice.
— Danny! Jestem na strychu i zatrzasnęłysięzamnądrzwi!
Ponownie Ŝadnej odpowiedzi. Obróciłem się bokiem do schodów, nie wypuszczając z ręki
poręczy, która stanowiła mój jedyny punkt orientacyjny. Próbowałem otworzyć szerzej oczy i
natęŜyć maksymalnie wzrok, ale na strych nie wpadała najmniejsza smuga światła.Było ciemniej
niŜ pod grubą warstwąkoców.
— Danny! — zawołałem, nie mając wielkiej nadziei, Ŝe mnie usłyszy. Dlaczego, do diabła,
nie mogłem zlokalizować tych schodów? Widziałem, Ŝe są strome, ale przecieŜ nie aŜ tak...
Wysunąłem ponowniewdółstopę, ale wciąŜnatrafiałemna pustkę.
I wtedy właśnie usłyszałem ponownie ten chrobot. Rozlegał się o wiele bliŜej — tak blisko, Ŝe
nie wypuszczajączręki poręczy, odsunąłemsięinstynktownie najdalej, jakmogłem, do tyłu.
— Danny — powtórzyłemcicho. — Danny, to tato. Chrobot.
Serce biło mi wolno i nierówno. Usta miałem wyschnięte niczym leŜąca na brzegu pustej wanny
gąbka. Po raz pierwszy w moim dorosłym Ŝyciu nie wiedziałem, co robić; i sądzę, Ŝe właśnie to
poczucie kompletnej bezradności przeraŜałomniebardziejniŜcokolwiek innego.
Chrobot.
A potem wysoki jazgot: tak jakby ktoś mówił w obcym języku, którego sam dobrze nie
rozumie. Nie sposób było rozróŜnić ani jednego słowa. To mógł być człowiek mówiący po
birmańsku albo tajsku. Ale równie dobrzemógłto byćchichot podnieconego zwierzęcia, zwierzęcia,
które poczułokrew.
— Psssstt! — syknąłem w odpowiedzi. Ale jazgot nie umilkł. Stał się nawet szybszy i bardziej
wysoki. OgarnęłomnieprzeraŜająceprzeczucie, Ŝezachwilęumrę.
DANNY. Czy to ja krzyknąłem? Wypowiedziane tak cicho albo tak głośno, Ŝe nie byłem w stanie
tego usłyszeć. DANNY, TO TATO.
Coś musnęło mnie w ciemności. Coś szkaradnego, zimnego i kosmatego, wielkości
dziesięcioletniego dziecka — cięŜkiego, otyłego dziecka. Zadrapało moje ramię pazurami albo
szponami. Wrzasnąłem głośno, potknąłem się, puściłem poręcz i upadłem. Uderzając ramieniem o
skrzynię usłyszałem, jak napastnik przemyka kilka centymetrów ode mnie, wydając triumfalny,
świszczący chichot.
—
Chi, chi, chi, chi, chi!
Spojrzałemna niego i wzruszyłemramionami.
— Zatrzasnęłysiędrzwi. Nic nie widziałem.
— Aleczegośsiębałeś.
— Kto powiedział, Ŝesiębałem?Niczegosięniebałem.Danny nie spuszczałzemniepowaŜnego
wzroku.
— Bałeśsię.
Gapiłemsięna drzwi na strych naprawdędłuŜej, niŜpowinienem.
— Nie, nie bałemsię— odparłem. — Tam nic nie ma. Byłociemno, to wszystko. Nic nie widziałem.
ROZDZI
AŁ
II
Okno kaplicy
Zjedliśmy razem śniadanie w wielkiej staroświeckiej kuchni. Podłoga wyłoŜona była chłodną
czerwoną terakotą, pomalowane na kremowo i zielono szafki mogły uchodzić za szczyt
nowoczesności w latach trzydziestych, apłytki biały zlew wyglądał, jakby korzystano z niego przy
sekcji zwłok. Przez okno widziałem pokruszoną szczytową ścianę zrujnowanej kaplicy. Danny
siedział,kiwając nogami, nad miskąpłatków Weetabix. Jego oświetlone promieniamisłońcawłosy
przypominałybłyszczącąkoronęmlecza. Był taki podobny do swojej matki. DuŜe piwne oczy, chude
ręce i chude nogi. I tak samo jak ona rozumował w sposób prosty i praktyczny. Przypuszczam, Ŝe
powinienem od początku zdawać sobie sprawę,Ŝe nigdy nie uda mi się przez dłuŜszy okres Ŝyć z
prostą i praktyczną kobietą. Zawsze byłem w zbyt duŜym stopniu teoretykiem — gotowym opierać
siębardziej na inspiracjiniŜna trzeźwym osądzie.
Janie i ja poznaliśmy się w Brighton Art College; ja studiowałem na ostatnim roku, ona na
pierwszym. Bez przerwy chichotała i chowała twarz za kosmykami włosów, ale była tak uderzająco
ładna, Ŝe zawsze zbaczałem z drogi, Ŝeby znią porozmawiać. Spotkaliśmy się ponownie pewnego
letniego wieczoru trzy lata później, na przyjęciu w Hastings. Miała wtedy na sobie długą biało-
czerwoną suknię z cienkiej indyjskiej bawełny i purpurową szarfę na głowie. Zakochałem się w niej
nieodwołalnie i od pierwszego wejrzenia. I kochałem ją nadal, choć z czasem juŜ wyłącznie w
bolesny i zrezygnowany sposób. Niezliczonekłótnie i awantury doprowadziłymniedoprzekonania,
Ŝenigdy juŜniewrócimy do siebie.
Któregoś lutowego mokrego ranka weszła w końcu do biura firmy projektowania wnętrz, którą
pro- wadziłem przy North Street w Brighton, i oświadczyła, Ŝe ode mnie odchodzi. Miała
przynajmniej od- wagę powiedzieć mi to w twarz. Chciała wyjechać do Durham z facetem o imieniu
Raymond i pracować tam w miejscowej radzie gminnej. Czy mógłbym przez kilka miesięcy
zaopiekować się Dannym? „śyczę wam obojgu cholernie duŜo szczęścia — powiedziałem. —
Mam nadzieję, Ŝe razem z Raymondem będziecie tańczyćzradości”.
Zabrzęczał dzwonek przy drzwiach i juŜ jej nie było. Na zewnątrz czekał na nią brodaty,
opiekuńczyfacetwmokrym wełnianympłaszczukoloru wielbłądziejsierści. Cholerny Raymond.
Po tym poŜegnaniu zupełnie przestały mnie interesować sprawy firmy. Zabierałem Danny’ego na
długie spacery brzegiem morza i nie odbierałemŜadnych telefonów. Po trzechmiesiącach takiego
trybuŜycia musiałem sprzedać swoje tapety i próbki wykładzin i rozejrzeć się za jakąś stałą
posadą, co jak sięokazało, wcale nie było łatwe. Nie chciałem pracować jako pomywacz w knajpie
i nie miałem prawa jazdy na cięŜarówki.
Ale na początku lata, idąc Duke Street w King’s Head, wpadłem na Chrisa Perta, mojego
kumpla od kielicha jeszcze ze studenckich czasów. Odludek i trochę dziwak, miał bladą twarz i
tkwił głęboko w filozofii Zen i brązowych sztruksowych spodniach. Zamówiliśmy obaj po kilka
kolejek gorzkiego tetley’sa i zwierzyliśmy się sobie wzajemnie ze swoich kłopotów. Chrisowi
umarła właśnie matka i nie byłem w stanie na to nic poradzić — mogłem mu co najwyŜej
powiedzieć, Ŝeby poszedł do Madame Tzigane przy Brighton Pier, połoŜył jej na dłoni srebrną
monetę i poprosił,Ŝeby przywołała mamę z zaświatów. Za to Chris okazał się bardzo pomocny. Był
przyrodnim siostrzeńcem państwa Tarrantów, milionerów z branŜy dywanowej i glazurniczej,
właścicieli połoŜonego na wyspie Wight Fortyfoot House. Wspomniał, Ŝe Tarrantowie noszą się z
Przetoczyłem się, kalecząc bok, przez skrzynię i runąłem wdół schodów. W ciemności przypominało
to upadek z pięciopiętrowego budynku. Jeszcze przed chwilą nie potrafiłem wymacać stopni,
poczułem je za to teraz. W drodze na dół zahaczałem o skraj kaŜdego schodka. Głowa-ramię-
łokieć-biodro. Kiedy walnąłem w końcu kolanem w drzwi, otwierając je na ościeŜ, czułem się, jakby
ktoś złoił mi skórę kijem do krykieta.
Oślepiłomnieświatłodnia.
— O Chryste! — jęknąłem.
Na podeście czekałna mnie Danny, ubrany w swojąpasiastąpiŜamęod Marksa i Spencera.
— Tato! — oświadczyłprzejęty. — Spadłeśzeschodów!
LeŜałemna plecach na dywanie, z nogami wciąŜna stopniach.
— Nic się nie stało — uspokoiłem go, choć tak naprawdę chciałem uspokoić przede wszystkim
same- go siebie. — Nie byłotam światłaipotknąłemsię.
— Wołałeśmnie— upierałsięDanny.
— Tak — odparłem, podnosząc się na nogi. Zamknąłem drzwi na strych i szybko
przesunąłem za- trzask.
Czy t
o zł
udzenie, czy znowu u
sły
s
zał
em ten chrobot, ciche pojedyncze
skrobanie?
— Dlaczego wołałeś?
3
zamiarem sprzedaŜy posiadłości i chcą niedrogo odnowić i wyremontować dom oraz wypielić
ogród — „zrobić generalne porządki”, tak się wyraził. Praca wydawała się cicha i spokojna —
dokładnie taka, jakiej szukałem. Mogłem spędzić całe lato razem z Dannym i przez jakiśczasnie
zastanawiaćsięnad przyszłością.
Poprzedniego dnia po południu przybyliśmy na Wight promem z Portsmouth i natychmiast
ruszyliśmy na południe do Bonchurch, nadmorskiej wioski jakby Ŝywcem wyjętej z brytyjskiego
kalendarza dla dzieci, ze schludnymi kamiennymi domkami, ocienionymi alejkami i skąpanymi w
bieli gorącymi ogrodami, w których brzęczątrzmiele i róŜowiąsięmalwy.
Nigdy przedtem nie byłem na wyspie Wight. Jeśli nie chce się zafundować dzieciom tanich
wakacji albo nie studiuje historii okresu wiktoriańskiego i nie ma się ochoty na spacer po domu
królowej Wiktorii w Osborne — trudno wyobrazić sobie powód, Ŝeby tu przyjeŜdŜać. Płynący
przez osłonięte wody Spithead samochodowy prom dociera tu zaledwie w dwadzieścia minut;
przytulona do południowego wybrzeŜa Anglii, przypominająca diament mała wyspa mierzy z
zachodu na wschód niewiele więcej jak trzydzieści kilometrów, a z północy na południe
dwadzieścia — zagubiony fragment Hampshire Downs, któremu Rzymianie nadali nazwę Vectis.
Większość miasteczek i wiosek to typowe pułapki na turystów — z krytymi strzechą domami,
muzeami lalek, miniaturowymi parowozami i parkami flamingów. Ale w miarę posuwania się na
zachód stopniowo znikają ogrody, cedry i murki — teren wznosi się coraz wyŜej i staje bardziej
dziki, aŜ w końcu dociera się do wiszących nad Alum Bay klifów i stromych, podobnych do
kościelnych wieŜiglic Needles.
Tam właśnie, na klifach, z dala od zgiełku, moŜna odczuć, czym naprawdę jest Wight. Malowniczą
wy- spą, na której ogarnia człowieka dziwne poczucie bezczasowości: świadomość, Ŝe lądowali
tutaj kiedyśRzymianie; Ŝe na zboczach tutejszych wzgórz wypasali swoje owce Anglosasi; Ŝe po
tutejszych przystrzy-Ŝonych ogrodach spacerowali pogrąŜeniwrozmowie Wiktoria i Albert; iŜepo
tutejszych okolonychŜy- wopłotami uliczkach jeździły w latach dwudziestych autobusy zpłaskimi
przednimi szybami i balono- wymi oponami.
Właśnie dlatego spodobała mi się wyspa Wight; i dlatego, Ŝe była taka przytulna. Co
waŜniejsze, spodobała się takŜe i Danny’emu. Być moŜe obydwaj czuliśmy, Ŝe chroniąc się na
bezkresnej złotej plaŜy z jej rozgwiazdami, skalistymi bajorkami i babkami z piasku, uciekamy
przed prawdziwym światem zbankrutowanych firm i utraconych mam.
Zaraz po przyjeździe zadzwoniłem do Janie do Durham, Ŝeby podać jej nasz numer telefonu i
powie- dzieć, iŜDanny czujesiędobrze.
— Mam nadzieję, Ŝenienastawiasz go przeciwko mnie, Davidzie?
— Dlaczegomiałbym to robić?Potrzebuje mamy, jakkaŜdy.
— Ale nie dajesz mu odczuć, Ŝegoporzuciłam?
— Namiłość boską, wcale nie muszę mu tego dawać odczuć. On i tak to czuje. Usłyszałem jej
zniecierpliwione sapnięcie.
— Obiecałeś, Ŝeniebędziesz go nastawiałprzeciwko mnie.
— Czuje się dobrze — zapewniłem ją. Nie chciałem wszczynać kolejnej kłótni, nie przez telefon,
nie w tej chwili. — Staram się, jak mogę, Ŝeby wspominaćotobie jak najczęściej.
— To znaczy jakczęsto?
— Janie, proszę cię. Powtarzam ciągle rzeczy w rodzaju: „zastanawiam się, co teraz robi twoja
mama?” albo „załoŜę się, Ŝe spodobałbyś się mamie w tych spodniach”. Czego chcesz więcej?
Zapadłodługie milczenie.
— Tak za nim tęsknię— odezwałasięwkońcułamiącymsięgłosem.
Zrobiłem minę, której oczywiście nie mogła widzieć. Wcale nie złośliwą, ale jedną z tych, jakie
przy- biera człowiek, który wie, Ŝe zrobił, co mógł, lecz to i tak nie wystarczyło; i wie, Ŝe przez
resztę swojegoŜycia będzie cierpiałbolesne konsekwencje swoich czynów.
— Wiem, Ŝetęsknisz — powiedziałem. — Zrobięjutro na plaŜyparęzdjęćiciwyślę. OdłoŜyłabez
słowasłuchawkę.
— No więc co dzisiaj robimy? — zapytałemDanny’ego.
Stojąc na porośniętym mchem ceglanym patio z tyłu domu mój syn rozstawił szeroko nogi,
oparł ręce na biodrach i wysunął do przodu dolną wargę. Przybierał taką pozę, kiedy chciał
wyglądać jak do- rosły. Miał na sobie koszulkę z Mothercare w czerwone i zielone pasy oraz
czerwone szorty z elastycz- nym paskiem.
— Zbadajmy okolicę— zasugerował.
Rozejrzałemsięwokółsiebie, zasłaniającoczy przedsłońcem.
— Chyba masz rację. Przejdziemysięnaokołodomu i zobaczymy, ile nas czeka roboty.
— Masz przeciętąskórę— powiedział, wskazującmój lewy policzek.
— Wiem. Skaleczyłem się, spadajączeschodów. Jestem całyposiniaczony.
— Potrzebujemy latarki — stwierdził.
— Masz absolutną rację. Najpierw zbadamy teren, a potem pójdziemy kupić sobie najbardziej niewia-
rygodnie silnąlatarkę, jakąwynaleziono.
Danny ruszył pierwszy w dół schodów. Między płytami rosła trawa, a w niektórych miejscach
mech był tak gęsty, Ŝe wyglądał jak zielony wilgotny dywan. Przypomniałem sobie, Ŝe widziałem
podobny dy- wan, wynoszony z domu w Brighton po poŜarze, w którym spaliłysięnaśmierćdwie
dziewczynki.
Danny szedłwzdłuŜzamykającegopatio murku, śpiewając „eGrand Old Duke of York”.
— Kiedy poszedłeśwczoraj spać, rozmawiałemzmamąprzez telefon — powiedziałem.Danny nie
przestawałwymachiwaćramionami.
Dzies
ięć
tys
ię
cy pieszych mi
ał
stary ksi
ąŜę
Yorku...
— Nie chceszsiędowiedzieć, co powiedziała?
K
azał
im wej
śćpodg
ór
ę...
— Powiedziała, Ŝe cię kocha. Powiedziała, Ŝe za tobą tęskni. Powiedziała, Ŝe chce jak najszybciej
przy- jechaćsięztobązobaczyć.
...i zbie
cwpeł
nym rynsztunku.
— Danny...
Zatrzymał się przy samym końcu ściany. Nad jego głową krąŜyła, kwiląc jak dziecko, samotna
mewa. Zrobiłosięciepło, po niebie sunęłypogodne białeobłoki.
— Mówiła, ŜeciękochaiŜezatobątęskni.
Na jego policzku pojawiła się pojedyncza łza. ZbliŜyłem się, Ŝeby go przytulić, ale dał krok
do tyłu. Nie chciał, Ŝeby go ktośtulił.
— Wiem, co czujesz, Danny.
Przemawiałem jak postać z nędznego australijskiego serialu. Skąd, do diabła, miałem
wiedzieć, co czuje siedmioletni chłopiec, którego opuściłamatka?
Czując, jak ogarnia mnie bezradność, obróciłem się i spojrzałem na Fortyfoot House — na tylną
ele- wację Fortyfoot House, która wychodziła na ogród i morze. PoniewaŜ teren opadał tu dość
stromo, ściany wydawały się nienaturalnie wysokie. Zostały wzniesione z ciemnoczerwonej cegły,
tak ciemnej, Ŝe miej- scami przybierała kolor brunatny. Wielki, dziwacznie połoŜony dach kryły
omszałe brązowe dachówki. Pierwotnie wszystkie framugi zrobiono z dębowego drewna, tak
przynajmniej poinformowała mnie pani Tarrant, ale w latach dwudziestych zastąpiono je metalem.
Czarne błyszczące ramy nadawały oknom martwy, zaniedbany wygląd i jedną z pierwszych
decyzji, jakie podjąłem oglądając Fortyfoot House, była
ta, Ŝepomalujęje z powrotem na biało.
Kominy zachowały się oryginalne: wysokie i szerokie, ze skomplikowanym systemem ceglanych
stopni; zaprojektowane tak, aby wytrzymać potęŜny gorący cug z opalanych węglem kominków.
ChociaŜ obecnie panowała niemal podzwrotnikowa pogoda, domyślałem się, Ŝe zimy w
Bonchurch są prawdo- podobnie surowe.
W przeszłości cały tył domu musiał obrastać powój; ale juŜ dawno temu zwiądł i odpadł,
pozostawia- jąctylko kilka świeŜych uwięzionych w spoinach pędów.
W proporcjach całego domu było coś, co nie dawało mi spokoju. Z jakiegoś powodu nie
pasowałydo siebie kąty, pod którymi stykały się płaszczyzny dachu. Dach wydawał się zbyt duŜy;
4
nie mogłem się oprzeć wraŜeniu, Ŝe z jednej strony nachylony jest zdecydowanie zbyt ostro.
Cofnąłem się krok do tyłu, ale i tak wszystkie kąty wydawały się nienaturalne. Dałem krok w bok
i znowu się zmieniły, ale w dal- szym ciągu zupełnie nie pasowały do siebie. Fortyfoot House —
chyba jeden z najbardziej perwersyjnych budynków, jakie zdarzyło mi się oglądać. NiezaleŜnie z
której strony się na niego spojrzało, zawsze wyda- wał się niezgrabny, brzydki i pozbawiony
proporcji.
Jego niezgrabność była tak konsekwentna, Ŝe zacząłem podejrzewać, Ŝe architekt umyślnie
zaprojek- tował go w ten sposób. ZkaŜdego punktu widziało się tylko fasadę, płaską płaszczyznę
bez Ŝadnej głębi. Nie mogłem się oprzeć wraŜeniu, Ŝe zaścianami, które właśnie oglądam, nie ma
nic oprócz zaniedbanego pustego ogrodu. Nie mogłem się oprzeć wraŜeniu, Ŝe pozaścianami, które
właśnie oglądam, Fortyfoot House po prostu nie istnieje.
Danny odsunął moją rękę, stanął na murku i zeskoczył wdół. Stawiając cięŜko kroki ruszył
skrajem ogrodu obok splątanych, pozbawionych liści róŜanych krzewów, a ja szedłem za nim,
czując, jak Ŝołądek podchodzi mi do gardła. Jak mogliśmy razem z Janie tak go skrzywdzić?
Czasami wydawało mi się, Ŝebyłoby lepiej, gdybyśmy go w ogóle nie spłodzili. Przypominało to
hodowlę przeznaczonych do odstrza-
łudzikich kaczek.
— Myślę, Ŝe na strychu jest szczur — powiedziałem, kiedy stąpając po wysypanej Ŝwirem ścieŜce
mi- jaliśmy stajnię.
Nie odpowiedział.
— Kiedy kupimy tęlatarkę, pójdziemy go poszukać, dobrze? Zatrzymałsię, obróciłi spojrzałna
mnie powaŜnym wzrokiem.
— Szczury gryzą.
— Zgadza się. Ale jeśli załoŜysz grube spodnie i rękawice, nic prawdopodobnie ci się nie stanie.
Naogółzresztąone bardziej bojąsięnasniŜmy ich. Widziałemje w kanałach.
— Mógłbym zabraćmój pistolet na wodę— zaproponowałDanny.Wziąłemgozarękę.
— Tak, mógłbyś — powiedziałem. — Być moŜe mógłbyś napełnić go czerwonym atramentem, tak
jak to robią w komiksach. Wtedy, gdybyś trafił, wyglądałoby to jak krew; i gdybyśmy zobaczyli
jeszcze raz tego szczura, wiedzielibyśmy, Ŝeto ten sam.
Spodobał mu się ten pomysł.Towarzyszył mi w drodze dookoła domu, oceniając wraz ze mną
stan krzaków rododendronów, a takŜe wypowiadając kilka rozsądnych uwag na temat duŜej ilości
Ŝwiru na podjeździeistanu, w jakim znajdowałsiędach.
BoŜe, jak ja go kochałem.
Opowiadał, jak to będzie, kiedy pójdzie do szkoły, a potem o telewizyjnym serialu „Button
Moon” i o tym, dlaczego zdecydował się zmienić komiks na „Beano”, który jest bardziej powaŜny.
Zapytał mnie, czy mógłby rzucić swojego misia tak wysoko, Ŝeby ten wszedł na orbitę. To znaczy,
gdyby zakręciłby nim bardzo szybko i potem wypuścił z ręki? Bał się spróbować, Ŝeby nie stracić
przypadkiem na zawsze swo- jego misia, tym bardziejŜedostałgoprzecieŜod mamy. Na pewno
byłabyzałamana, gdyby go stracił.
Usiedliśmy na pomalowanej na biało ławce z lanego Ŝelaza i popatrzyliśmy przez ogród w stronę
mo- rza. Trawa i chwastysięgałynamaŜdokolan, aciepływiatr owiewałtwarze i targałwłosy.
— Czasami ludzie nie mogą ze sobą Ŝyć — powiedziałem. — Kochają się, ale po prostu nie mogą
ze sobąŜyć.
— Togłupie — stwierdziłDanny.
— Tak — zgodziłem się. — To głupie. — Po dłuŜszej chwili powiedziałem: — Pięciu
krasnoludków dostało po śledziu, ale tylko czterech po szklance kefiru. Czego nie dostał piąty
krasnoludek?
— Szklanki kefiru.
— Nie, gapo. Rozwolnienia.
Danny spojrzałna mnie oskarŜycielskim wzrokiem.
— To bzdury.
— Oczywiście. WszystkieŜarty to bzdury. Ale rozśmieszająludzi i tylko tosięliczy.
Podczas gdy Danny nucił pod nosem i kiwał nogami, ja przyglądałem się z zaciekawieniem
Fortyfoot House. Nawet stąd, od frontu, kształt dachu wydawał się przedziwny. Widziałem
wychodzące na połu- dnie okno mojej mansardy i opadające ukosem po jego obu stronach dachówki;
dziwne, ale wbrew moim oczekiwaniom zachodnia ściana domu wznosiła się całkowicie pionowo, aŜ
do szczytu dachu — mimo Ŝeztej strony sufit mojego pokoju byłpochyły.
Innymi słowy między pochyłym sufitem a pionową ścianą domu musiała istnieć dziwaczna
zamuro- wana przestrzeńwkształcieodwróconej piramidy.
Najbardziej jednak zagadkowy w całej koncepcji zamurowanej przestrzeni był fakt, Ŝe gdy
osłoniłemdłonią oczy, zobaczyłem pod warstwą białej zaprawy niewyraźny prostokątny zarys —
tak jakby kiedyś znajdowało się tam okno, które bardzo dawno temu zostało zamurowane i
otynkowane. W przeszłości zatem mój pokój musiał mieć pionową zachodnią ścianę, z osadzonym
w niej oknem, wychodzącym na rosnącezagrządkami truskawek wysokie jodły.
Nie mogłem sobie wyobrazić Ŝadnej logicznej przyczyny, dla której to okno zostało zamurowane,
a sufit nachylony, tak jakby znajdował się pod opadającym dachem. MoŜe okazało się, Ŝe belki
spróch-niały albo zamokły, moŜe stwierdzono jakąś wadę konstrukcyjną. Ale skasowanie okna nie
wydawało się sensownym sposobem rozwiązania Ŝadnego z tych problemów. Siedziałem przez
dłuŜszy czas, wpatrującsięponurym wzrokiem w dach. W końcu Danny przestałśpiewać.
— Cosięstało?— zapytał.
— Nic — odparłem.
On takŜeprzyjrzałsiędachowi.
— Kiedyśbyłotam okno — stwierdził.
— Masz rację. Zamurowali je.
— Dlaczego?
— Właśniesięnad tym zastanawiam.
— MoŜeniechcieli, Ŝeby ktośwyszedłna zewnątrz.
— MoŜenie chcieli — zgodziłemsię machinalnie. — Dlaczego na zewnątrz? — zapytałem po
chwili.
— Okno jest za wysoko, Ŝeby ktośwszedłprzez nie od zewnątrz — wytłumaczyłmiDanny.
Kiwnąłem głową. Zawsze imponował mi analityczny umysł dzieci. Obalają wszelkie wykręty i
kom- promisy, które gotowi są zaakceptować dorośli, i widzą wszystko w wyraźnym świetle,
niczym w ksiąŜce z obrazkami. Mają takŜe coś jeszcze. Szósty zmysł: bliski kontakt z naturą.
Potrafią rozmawiać z drzewami, zwierzętamiiŜabami i czasami doczekująsięnawet odpowiedzi.
— Zastanawiam się, ktomieszkałwtym pokoju — oznajmiłDanny.
— Co masz na myśli?
— Zastanawiam się, kim był, skoro nie chcieli go wypuścić.
— Aha — powiedziałem. — No tak.
Ruszyliśmy z powrotem w stronępatio, ojciec i syn, obaj ze splecionymi dostojnie z tyłudłońmi.
— Czy mama nas odwiedzi? — zapytałDanny.
— Nie wiem — odparłem. — Chyba nie. WkaŜdym razie nie teraz. Ma duŜo do roboty tam w Dur-
ham, razem z tym Raymondem.
— MoŜeszsięzawsze jeszcze raz oŜenić— stwierdził.Uśmiechnąłemsiędoniegoipotrząsnąłem
głową.
— Nawet o tym nie myślałem. Jeszcze nie.
— Ale inaczej będziesz samotny.
— Jakmogębyćsamotny? Mam przecieŜciebie.
Danny wyciągnąłrękęizdecydowanym ruchem ujął mojądłoń.
— MoŜepójdziemy obejrzećcmentarz? — zapytałem.
Wszystko było lepsze od chodzenia wokół tego domu. Jego kształty wyprowadzały mnie z
równo- wagi, a poza tym nie mogłem się oprzeć wraŜeniu, Ŝe Fortyfoot House istnieje nie tylko
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]