Łubina Anna Violetta - Wyłącznie z rozsądku, CZYTADEŁKA, mix ROMANSE 300 stron ów

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anna Violetta Łubina
Wyłącznie z rozsądku
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Schodów było zbyt wiele, a winda jak zwykle zepsuta. Elżbieta
powoli wchodziła na szóste piętro. Dwanaście razy po dziewięć stopni
i będzie mogła odpocząć. Zamknie za sobą drzwi swojej kawalerki i
odetnie się od reszty świata. Nieważne, że to nie mieszkanie, tylko
schronienie, ale będzie u siebie. Była tak zmęczona, że wyjęte ze
skrzynki koperty trzymała po prostu w ręku. Wiadomo, następny plik
rachunków. Od rozwodu z Ryszardem nic się nie zmieniło. Rachunki
nadal przychodziły do niej. Miała już tego dość. Za każdym razem i
każdemu się tłumaczyć, że za długi byłego męża nie odpowiada. W
końcu to on o ten rozwód wystąpił i powinien ponieść konsekwencje.
Nie chciała myśleć o tym, co wydarzyło się nie tak dawno. Ryszard do
małżeństwa po prostu się nie nadawał. A to, że straciła dziecko,
niewiele go obeszło. Przeważyła opinia lekarska, że Elżbieta więcej
dzieci chyba mieć nie będzie. Ale kto mógł przewidzieć, że Ryszard,
który nigdy nie chciał mieć dzieci, uzna tę diagnozę za powód do
rozwodu?
Jeszcze tylko cztery razy po dziewięć stopni i będzie mogła
otworzyć drzwi swojej „dziupli". Kawalerka była rzeczywiście
mikroskopijna, ale Elżbieta godziła się na wszystko, byle tylko
Ryszard znikł jej z oczu. Może należało trochę poczekać z tą zamianą,
poszukać lepszej okazji. Jednak przebywanie pod jednym dachem z
byłym mężem stało się nagle nie do zniesienia. Tyle niespełnionych
marzeń i zawiedzionych nadziei. Kiedy wychodziła za mąż przed
ośmiu laty, oczami naiwnej dwudziestolatki widziała w nim ideał.
Tymczasem okazał się człowiekiem słabym i zapatrzonym w siebie.
Ciągle mówił o swoich planach i aspiracjach, o tym, do czego dojdzie,
co załatwi; ale niczego nie potrafił konsekwentnie doprowadzić do
końca. I zawsze miał za złe, kiedy mu to wytykano. Uważał, że ciągle
się go ktoś „czepia". Zdarzało się jednak, że przedłużał sobie urlop,
nie uprzedzając o tym nikogo, bo była piękna pogoda. I nie rozumiał,
czemu ktoś ma o to pretensje. Pomimo trzydziestki pozostawał
niepoważnym lekkoduchem, jakiego poznała jeszcze w liceum. I
chyba nigdy już nie dorośnie. W życiu prywatnym postępował zresztą
podobnie. Ileż to razy czekała na niego gotowa do wyjścia, a on
wracał do domu spóźniony o godzinę, bo przypadkiem spotkał kogoś
znajomego. Nigdy nie pamiętał o imieninach czy rocznicy ślubu,
naiwnie się tłumacząc, że okolicznościowy prezent zostawił w pracy.
Pewnego razu spóźnił się na własne przyjęcie imieninowe, bo poszedł
z kolegą na piwo i dobrze im się rozmawiało. Tymczasem Elżbieta
musiała świecić oczami przed tłumem gości, których sam zaprosił.
Wszystkie sprawy załatwiała sama, nie można mu było powierzyć
nawet płacenia rachunków, bo zapominał o terminach albo o
przeznaczeniu pieniędzy. Do pieniędzy miał zresztą stosunek
niefrasobliwy. Kiedy mu ich brakowało - pożyczał; kiedy nie miał z
czego oddać - zwyczajnie nie oddawał. Wiecznie musiała zwracać
jakieś długi, o których nie pamiętał lub nie chciał pamiętać.
Przypuszczalnie nie wszystkie z nich zaciągnął, ale zwracać polecił za
każdym razem. Czasem nieźle się musiała nagimnastykować, aby jej
starczyło pieniędzy, a on jeszcze krytykował zbytnią niegospodarność
i rozrzutność żony. Jakoś to znosiła, coraz częściej patrząc na niego
jak na niedorosłego chłopca, ale rozstanie okazało się nieuniknione,
gdy potraktował z podobną niefrasobliwością i ją. Nie ma dziecka, nie
ma małżeństwa. Nawet się nad tym nie zastanawiał. Przekreślił
wszystko, całe ich dotychczasowe wspólne życie. I z podobną
beztroską liczył, że dalej będzie opłacać jego długi. Zupełnie
absurdalny brak poczucia realności.
Otworzyła drzwi i rzuciła plik kopert na stolik w pokoju.
Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Całe mieszkanko miało
dwadzieścia pięć metrów. Usiadła na kanapie i oparła nogi na stoliku.
Była śmiertelnie zmęczona. Wycieczka z szóstą klasą do muzeum
jawiła się jak koszmar senny. Nabiegała się za nimi, usiłując
upilnować, żeby niczego nie dotykali i nie zniszczyli. Niestety,
trzydziestu rozbrykanych nastolatków upilnować nie sposób. Pani
kustosz zwracała uwagę Elżbiecie, a tymczasem uczniowie robili, co
chcieli. Nic dziwnego, wcale nie znała tej klasy, więc nie mieli
powodu jej słuchać. Oglądać też niczego nie chcieli, traktując
wycieczkę jako okazję uniknięcia lekcji. Nauczycielka plastyki, która
wycieczkę zorganizowała, rozchorowała się nagle, a Elżbieta, z
wykształcenia chemiczka, nie miała pojęcia, jak uczniów
zainteresować wystawą. Biegała więc za nimi po salach jak kwoka,
narażając się na krytyczne uwagi personelu. Jedna z pań, szczególnie
dotknięta zachowaniem kilku chłopców, którzy próbowali
rozmontować współczesną rzeźbę, złożoną z kawałków
pordzewiałego złomu, obiecała, że zawiadomi dyrekcję szkoły o braku
dozoru. Elżbietę niewiele to obeszło, w tej szkole pracować będzie
jeszcze trzy tygodnie, do końca roku. Oszczędności w oświacie objęły
jej etat. Na pracę w innej szkole też nie miała co liczyć. Trzeba będzie
o czymś zacząć myśleć, jak tylko poczuje się na siłach. Ale gdzie
znajdzie pracę po swoim kierunku studiów? Komu potrzebny chemik
z wykształceniem pedagogicznym?
Po godzinie szum w głowie nieco ucichł i zmęczenie przestało
być tak obezwładniające. Postanowiła zaparzyć kawę i przejrzeć
wreszcie korespondencję. Właściwie listy do byłego męża należałoby
wyrzucić do kosza, ale nie umiała tak postępować. Sięgając po kolejne
listy, z przyjemnością wdychała aromat kawy. Pocztówka z Anglii od
koleżanki, która postanowiła popracować „na czarno". Może to byłby
pomysł na przyszłość? Popracować trochę, wrócić z pieniędzmi i
założyć jakiś niewielki interes. Może kwiaciarnię? Koperta z
wyciągiem z konta. Niestety, jego stan niemal równy był zeru.
Dobrze, że wypłata za dwa dni. Listy do Ryszarda odeśle, jak zwykle,
nie czytając. Prenumerowane czasopisma odsunęła na bok, można je
przeczytać później. Z ciekawością sięgnęła po ostatnią kopertę,
zaadresowaną nieznanym, zdecydowanym charakterem pisma.
Nazwisko i adres nadawcy niczego nie mówiły. Była zupełnie pewna,
że nie zna osoby o takim nazwisku. A może po prostu zapomniała?
List był skierowany do niej, adres zwrotny, gdzieś z koszalińskiego,
raczej wykluczał sprawę mężowskich długów. Chociaż z Ryszardem
nigdy nic nie wiadomo. Był tylko jeden sposób, by znaleźć odpowiedź
na pytanie. Elżbieta rozerwała kopertę. Na stół wypadł list, jakiś
dokument i zdjęcia. Sięgnęła najpierw po list.
Szanowna Pani!
Z pewnością będzie Pani zaskoczona, czytając list od zupełnie
nieznajomej osoby. Przede wszystkim z żalem muszę Panią
zawiadomić o śmierci Pani siostry, Ireny. Zmarła w marcu, w
koszalińskim szpitalu, w wyniku urazów na skutek wypadku
samochodowego, któremu uległa kilka dni wcześniej. Dopiero w
szpitalu powiedziała mi, że ma rodzinę. Niestety, znała tylko dawny
Pani adres. Musiałem zlecić agencji detektywistycznej poszukiwania,
aby nie popełnić omyłki. Dzisiaj dostałem kompletny raport na Pani
temat i natychmiast piszę ten list.
Myślę, że zainteresuje Panią fakt, że zgodnie z wolą Ireny, mam
powierzyć Pani właśnie opiekę nad jej córką, czyli Pani siostrzenicą.
W związku z tym mamy do omówienia kilka ważnych spraw, a tego
nie da się załatwić listownie. Zapraszam więc do siebie. Warunki do
odpoczynku są w naszej okolicy idealne, proszę potraktować to jako
zaproszenie do spędzenia tu całych wakacji. Będziemy mieć dwa
miesiące na ustalenie szczegółów.
Załączam do listu kilka zdjęć Ireny i jej córki, aby nie sądziła
Pani, że jest to niestosowny żart. Przesyłam również akt zgonu. Proszę
powiadomić mnie, kiedy Pani przyjedzie do Koszalina, bym mógł
oczekiwać na dworcu i zawieźć Panią do mojego domu.
Oczekuję odpowiedzi z niecierpliwością. Z poważaniem Janusz
Czertwiak Przyjeziorna 18 woj. koszalińskie
Elżbieta odłożyła list na stolik i drżącą ręką sięgnęła po zdjęcia i
urzędowy dokument. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Akt zgonu
stwierdzał, że Irena Nowińska, urodzona 17 stycznia 1971 roku w
Katowicach, zmarła 27 marca 1996 roku w Koszalinie.
Ze zdjęcia patrzyły błękitne oczy Ireny. Na jednym z nich była
sama, stała roześmiana w cieniu rozłożystego drzewa, za którym
widoczny był zarys jakiegoś budynku. Na drugim trzymała za rękę
dwuletnią może dziewczynkę, która w tym momencie poruszyła
głową i rysy jej twarzy były zamazane. Na trzecim Irena rozciągnięta
na kocu nad brzegiem jakiejś wody, w skąpym kostiumie bikini,
prezentowała swoją zgrabną figurę, a ciemne znamię na udzie było
wyraźnie widoczne. Nie mogło być żadnej pomyłki, to musiała być
Irena. Młodsza siostra, którą rodzice i Elżbieta rozpuszczali niemal od
urodzenia. Bo przyjście na świat Ireny było zaskakującą
niespodzianką: po dwóch poronieniach, trudnym przebiegu ciąży i
cesarskim cięciu, pani Barbara Nowińska była przekonana, że więcej
dzieci mieć nie będzie. A ponieważ zawsze chciała mieć kilkoro,
poczuła się głęboko rozczarowana. Tym większą radością było
pojawienie się Ireny - trzy lata później i, co najdziwniejsze, bez
żadnych komplikacji. Złotowłosy i błękitnooki aniołek zaskarbił sobie
miłość i sympatię wszystkich ludzi bez wyjątku. Niestety, aniołek
wyrósł na anioła o charakterze zgoła nie anielskim. Już w wieku lat
czternastu przejawiała niesamowite wręcz skłonności do pakowania
innych w kłopoty. Nigdy nikogo nie słuchała. Nigdy o nikogo nie
dbała. Nie chciała się uczyć. Obracała się w dziwnym towarzystwie.
Ze wszystkich ryzykownych sytuacji wywijała się cudzym kosztem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •