Ślub po teksasku - Broadrick Anette, Książki - romanse, Broadrick Anett

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PROLOG
Cody Callaway ostrożnie wślizgnął się do wnętrza
kościoła. W środku było pełno ludzi. To go nie
zdziwiło. Szybkim spojrzeniem obrzucił zgromadzo­
nych i oparł się o ścianę. Młoda para już stała przy
ołtarzu. Ceremonia właśnie się zaczęła.
Cody odetchnął z ulgą. Zdążył naprawdę w ostat­
niej chwili. Z roztargnieniem uniósł dłoń i poprawił
krawat. Czuł się trochę nieswojo. Nie przywykł do
ubierania się w ten sposób. Okazje, kiedy zdarzyło mu
się występować w garniturze, mógłby chyba policzyć
na palcach jednej ręki. Nie spuszczał wzroku z nowo­
żeńców.
Śluby i pogrzeby. Sytuacje, które obligują do takie­
go stroju. Niestety, majuż za sobą parę pogrzebów. Na
szczęście tym razem ubrał się tak z powodu ślubu.
Popatrzył po twarzach. Większość z nich była mu
znana. Tuż za panem młodym stał Cole, ich najstarszy
brat. Był drużbą Camerona. Nie opodal stała Allison,
żona Cole'a.
W jednym z pierwszych rzędów dostrzegł wyraźnie
wzruszoną ciotkę Letty. Oczy jej podejrzanie błysz­
czały. Czy to możliwe, że ta szorstka kobieta naprawdę
była zdolna do takiego okazywania uczuć? Przesunął
wzrokiem po pozostałych osobach i zatrzymał się na
postaci wysokiego młodego człowieka. Jego bratanek
Tony. W wieku dwudziestu jeden lat był już prawie
6
.
SLUB PO TEKSASKL'
ŚLUB PO TEKSASKL'
7
wzrostu ojca. Na Boga, czy ten dzieciak kiedyś prze­
stanie rosnąć?
Panowała cisza, którą przerywał jedynie donośny
głos kapłana. Rodzina, zamyślił się Cody. Tak niewiele
brakowało, a nie uczestniczyłby w tej uroczystości.
Zawsze z obrzydzeniem myślał o wścibskich repor­
terach, którzy ani na moment nie dawali im spokoju,
ale teraz powinien im podziękować. To cud, że dowie­
dział się o ślubie Camerona. Przypadkowo przeczytał
o tym dziś rano w gazecie, kiedy po przekroczeniu
granicy z Meksykiem zatrzymał się na kawę.
I tak przyjechał w ostatniej chwili. Wycisnął ile
mógł z samochodu, ale kiedy wreszcie dotarł na
rodzinne ranczo, okazało się, że wszyscy już byli
w drodze do kościoła. Pędem odszukał swój garnitur.
Ostatni raz miał go na sobie chyba w dniu ślubu
Cole'a... zaraz, kiedy to było? Chyba jakieś pięć lat
temu... a może sześć?
Przez ostatnie lata niemal nie widywał się z braćmi.
Z pewności ą minęło już pół roku od ich poprzedniego
spotkania. Niewątpliwie wypomną mu to. Uśmiechnął
się do siebie. Właściwie to było przyjemne, że potrafił
przewidzieć ich reakcje. Znów poczuje, że wrócił do
domu, gdy zaczną wyrzucać mu to jego znikanie bez
słowa i pojawianie się dopiero po paru miesiącach.
Przyglądał się, jak Cameron wsuwa obrączkę na
palec nowo poślubionej żony. Janinę promieniała
szczęściem. Poznał ją w czasie tego samego weekendu
co Cameron. Już wtedy miał wrażenie, że między nimi
coś się zaczyna. Można było przewidzieć, że tak się
skończy.
Jego uwagę przykuło jakieś poruszenie obok panny
młodej. To sześcioletnia córeczka Camerona z przeję­
ciem poprawiała swoją strojną suknię. Jak to dobrze,
że w końcu dziewczynka będzie mieć kogoś, kto
zastąpi jej matkę. Wystarczyło tylko spojrzeć na jej
rozanieloną buzię i zakochane spojrzenie, kiedy pa­
trzyła na Janinę, swoją byłą nauczycielkę.
To wspaniale, że Cameron znalazł kogoś, kogo na
nowo obdarzył miłością. Obaj z Cole'em tak bardzo się
bali, że nie otrząśnie się z bólu i rozpaczy po wypadku,
w którym stracił żonę Andreę i sam ledwie uszedł
z życiem. Chociaż do końca nie wiadomo, .czy to
naprawdę był wypadek. W każdym razie Cody nigdy
nie pozbył się wątpliwości. Przed laty coś podobnego
spotkało ich rodziców, zginęli obydwoje na miejscu.
A on nie wierzył w przypadek.
Przez ostatnie lata próbował znaleźć dowody na
potwierdzenie swoich podejrzeń. Wiele czasu spędził
po południowej stronie granicy Teksasu z Meksykiem.
Chciał przedyskutować pewne fakty i podzielić się
informacjami z Cole'em. To dlatego wybrał się do
Stanów. Nie miał pojęcia o ślubie. Dzięki Bogu, że nie
przełożył na później swojego przyjazdu.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podświadomie
ciągle tęsknił za swoimi bliskimi. To odkrycie za­
skoczyło go. Kiedy w wieku dziesięciu lat został
sierotą, życie zmusiło go do samodzielności i liczenia
tylko na siebie. Od tej pory minęło już prawie dwadzie­
ścia lat. Dwadzieścia lat życia na własny rachunek
i według własnej woli. Wprawdzie miał starszych braci
i zamęczającą go ciotkę, ale upoił go wcześnie zakosz­
towany smak wolności i niezależności. Prawdę mó­
wiąc, w pewnym sensie zawdzięczał to może nad­
opiekuńcza, wtrącającej się do wszystkiego Letty.
W każdym razie niezależność stała się dla niego
największą wartością i sposobem na życie.
Cameron objął żonę i pochylił się lekko, by ją
pocałować. W tym geście było tyle czułości, że Cody
z trudem zapanował nad wzruszeniem. A więc obaj
°
ŚLUB PO TEKSASKU
bracia odnaleźli swoje szczęście. Niemal im tego
zazdrościł, lecz w głębi duszy przeczuwał, że sam
potrzebował czego innego. Obawiał się, że w takim
ŚLUB PO TEKSASKU
9
Okazywanie uczuć zwykle przychodziło mu z trudem.
Wokół strzelały flesze. Cody uśmiechnął się do siebie,
zastanawiając się nad komentarzami, jakie zapewne
będą towarzyszyć tym zdjęciom.
- Zrobiłem co tylko mogłem, żeby cię zawiadomić
i ściągnąć tutaj - dodał Cole - ale wszystko daremnie.
Potrafisz przepaść jak kamień w wodę.
- Nie przypuszczałem, że to tak długo potrwa
- odrzekł Cody. - Te ostatnie pół roku było wprost
obłędne. W każdym razie udało mi się zdobyć parę
informacji, którymi chciałbym się z tobą podzielić na
osobności. - Podrzucił Trishę wyżej i rozejrzał się
wokół. - Allison wygląda wspaniale. Czy przypad­
kiem, kiedy się widzieliśmy ostatnim razem, nie mówi­
łeś, że spodziewa się bliźniąt?
Trisha aż klasnęła w dłonie.
- Ależ tak, wujku! Katie ma dwóch braciszków,
Clinta i Cade'a. Jeszcze są mali. Robią zabawne miny
i tak śmiesznie gulgoczą. Ja już raz trzymałam Clinta!
- Chłopcy zostali z opiekunką w Austin - wyjaśnił
Cole, uśmiechając się z dumą. - Allison wystarczy na
dzisiaj doglądanie Katie. - Obaj popatrzyli na uczepio­
ną jej boku, niezmordowanie podskakującą dziew­
czynkę.
- W jakim teraz są wieku?
- Mają już prawie trzy miesiące. Urodzili się nieco
przed czasem, ale dzięki Bogu, wszystko jest w porząd­
ku. -Popatrzył na brata. -Będzieszmógł zostać, żeby
ich poznać?
Cody spojrzał mu prosto w oczy.
- Obawiam się, że tym razem nie dam rady.
Wyjechałem tylko na parę godzin. - Zerknął w stronę
młodej pary. - Tak się cieszę, że zdążyłem. Cameron
jest naprawdę szczęśliwy. Warto było pędzić na łeb na
szyję, żeby to zobaczyć.
v
związku brakowałoby mu powietrza.
Za bardzo cenił swoją wolność. Ale cieszy się ich
szczęściem i tym, że może je z nimi dzielić.
Donośne radosne dźwięki marsza weselnego odbiły
się od sklepienia i wypełniły kościół. Zgromadzeni
podnieśli się z miejsc, wyciągali szyje w stronę uśmiech­
niętej, promieniejącej szczęściem młodej pary odcho­
dzącej od ołtarza. Nieoczekiwanie wzrok Camerona
przesunął się w kierunku opartego o ścianę Cody'ego.
Dostrzegł go i twarz natychmiast rozjaśniła mu się
w uśmiechu. Na ten widok Cody poczuł ucisk w gardle.
Co jest w tych ślubach, że wyzwalają w ludziach takie
emocje? Znacząco uniósł do góry kciuk i uśmiechnął
się do brata z uznaniem.
Powoli kościół opustoszał. Zaczęto składać życze­
nia młodej parze. Zauważono obecność Cody'ego.
- Wujek Cody! Wujek Cody! Przyjechałeś! -Trisha
z radosnym piskiem rzuciła się w jego stronę.
Chwycił ją na ręce i podniósł wysoko. Objęła go tak
mocno za szyję, że omal go nie udusiła.
- Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, rybko
- powiedział, kiedy wreszcie rozluźniła uścisk.
- Wiem - odrzekła z dumą i lekko obciągnęła
spódniczkę.
Cody, słysząc to, wybuchnął gromkim śmiechem.
- Cieszę się, że udało ci się dojechać. - Tuż za nimi
rozległ się głęboki męski głos.
Cole wyciągnął do brata rękę, ale Cody nie uścisnął
jej, tylko otoczył go wolnym ramieniem.
- Dobrze znów cię widzieć, Cole. Ja też bardzo się
cieszę.
Cole zmieszał się lekko pod jego spojrzeniem.
10
SttJB PO TEKSASKU
SLUB PO TEKSASKU
U
- Jak dowiedziałeś się o ślubie?
- Czy w tym stanie któryś z Callawayów może
zrobić cokolwiek, o czym nie napisałyby gazety?
- uśmiechnął się Cody. - Zatrzymałem się na kawę
i przypadkiem przeczytałem o tym.
- W takim razie nie dostałeś odemnie wiadomości?
Cody przecząco potrząsnął głową.
- Cody, tak dalej być niemoże. Nie chcę się wtrącać
w twoje sprawy, ale trzeba to zmienić. Musimy mieć
z tobą jakiś kontakt, przecież nigdy nic nie wiadomo.
Chyba się z tym zgadzasz?
- Wstydź się, wujku - dodała Trisha.
- Już dobrze. - Cody uśmiechnął się błazeńsko.
- Przepraszam, panno Callaway.
- No, w porządku, ale żeby to się już więcej nie
powtórzyło - pouczyła go poważnie, do złudzenia
naśladując ciotkę Letty.
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, słysząc jej
ton.
- Cody! - Allison spostrzegła go dopiero teraz
i rzuciła się w jego stronę. Wszystkie głowy zwróciły się
ku niemu. Przyzwyczaił się do podobnych sytuacji
i rzadko kiedy się peszył. Już dawno nauczył się
zachowywać kamienną twarz. Opuścił Trishę na zie­
mię i chwycił w ramiona Allison. - Och, Cody, tak się
o ciebie martwiliśmy! - W jej oczach zalśniły łzy. - Jak
to dobrze, że udało ci się przyjechać! Musimy cię
przedstawić Janinę!
- Znam ją od wiosny. Poznaliśmy ją z Cameronem
w czasie tego samego weekendu. Cieszę się, że to się tak
zakończyło. Przyjemnie zobaczyć, że Cam znów się
śmieje.
- No, to teraz z całej rodziny zostałeś tylko ty!
- wykrzyknęła Allison. - Musimy poszukać ci żony!
Cody tylko potrząsnął głową.
- Nie ma mowy, Allison. Cieszę się, że Cole
i Cameron się ożenili. W dodatku wygląda na to, że
Cole wziął sobie za punkt honoru zaludnienie tych
stron Callawayami. - Uśmiechnął się, widząc jej
rumieniec. - Aleja nie jestem z tych, których pociąga
małżeństwo. To nie dla mnie.
- Prawdę mówiąc - odcięła się Allison - trudno
znaleźć żonę, która lubiłaby widywać się z mężem raz
czy dwa razy do roku.
Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy dobiegło go mam­
rotanie Cole'a:
- Trzymaj się, bracie. Nadciąga ciotka Letty.
Wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia.
Cody westchnął cicho. Wolałby raczej mieć do
czynienia z bandą meksykańskich gangsterów niż
z osobą, która przez tyle lat nadzorowała jego życie.
Rodzina. To właśnie to. Kochasz ją, zwalczasz,
zostawiasz, kiedy nadchodzi pora, i z boku obser­
wujesz zachodzące zmiany. Ale mimo to zawsze bę­
dziesz po jej stronie. Cole nie raz mu dopiekł, ale
zawsze stanie w jego obronie. I inni postąpią tak samo.
Rodzina. Cóż zrobiłby bez niej?
Kilka godzin później udało im się wymknąć z wesela
i wrócić na ranczo. Zamknęli się w gabinecie. Zdjęli
marynarki i krawaty, zapalili kosztowne cygara. Na
biurku pojawiła się kryształowa karafka z burbonem.
- Więc czego się dowiedziałeś? - zaczął w końcu
Cole.
Cody zapatrzył się na spopielały koniec cygara.
- Czy mówi ci coś nazwisko Enrique Rodriguez?
- zapytał po dłuższym milczeniu.
- W tych stronach to dosyć pospolite nazwisko,
przecież wiesz.
- Tak, wiem. Cofnijmy się nieco w przeszłość.
12
ŚLUB PO TEK5A5KU
ŚLUB PO TEKSASKU
13
Kiedy nasz przodek, Caleb Callaway, przyjechał do
Teksasu, udało mu się wejść w posiadanie tego rancza.
Poprzednio należało ono do hiszpańskiego dona. Jego
rodzina zamieszkiwała tu od kilku pokoleń.
Cole rzucił mu ostre spojrzenie.
- Rodzina Rodriąuezów.
- Tak.
- I sądzisz, że istnieje jakiś związek między tymi
wszystkimi wydarzeniami: kradzieżami, nieszczęśliwy­
mi wypadkami i anonimowymi groźbami, których
tylekroć doświadczyliśmy, a historią sprzed tylu lat?
- Obawiam się, że to jest bardzo prawdopodobne.
Przez ostatnie kilka lat rozmawiałem z wieloma lu­
dźmi. Ciągle próbuję znaleźć jakieś powiąż anią między
tymi nie wyjaśnionymi przypadkami, znaleźć coś wię­
cej na ten temat. Z tych poszukiwań zaczyna wyłaniać
się portret kogoś przepełnionego nienawiścią i gory­
czą, wrogo nastawionego do wszystkiego, co wiąże się
z Callawayami. Jakieś pół roku temu usłyszałem
o Rodriguezie. Wpadłem na jego trop, dowiedziałem
się nieco więcej na jego temat. Okazuje się, że w linii
prostej jest spadkobiercą rodziny, która pierwotnie
zamieszkiwała ranczo.
- Na Boga, Cody! Przecież Callawayowie mają tę
ziemię w posiadaniu od prawie stu lat! Czy ktoś
mógłby do tej pory chować urazę?
- Enrique, albo, jak nazywają go znajomi, Kiki,
jest przeświadczony, że to Callawayowie są winni
wszystkim niepowodzeniom, jakie spotkały go od
przyjścia na świat. Z mlekiem matki wyssał niechęć
i uprzedzenie do naszej rodziny. Każda wzmianka
w gazetach na nasz temat tylko dolewa oliwy do ognia,
bo przez lata jego rodzina znacznie podupadła.
- Ale czyż dziadek Caleb nie wygrał tego rancza
w karty?
- Tak nam zawsze opowiadano.
- Czy Enrique oskarża Callawayów o kradzież
ziemi?
- Tak daleko chyba się jeszcze nie posunął, ale
można się tego po nim spodziewać.
- W jakim on jest wieku?
- Po czterdziestce. - Cody pochylił się, oparł łokcie
na kolanach. - Wydaje mi się, że ten wypadek,
w którym pięć lat temu zginęła Andrea, a Cameron
ledwie uszedł z życiem, to może być jego robota.
Cole powoli odstawił swoją szklankę.
-
Wypadek, co do którego ciągle mieliśmy wątp­
liwości... - wymamrotał. -W takim razie nasze pode­
jrzenia się potwierdzają.
- Z tego, co udało mi się zdobyć na temat Enrique'a
od moich agentów, wiem, że jest do tego zdolny.
Wdodatku w tym czasie widziano go w tych okolicach.
Cole od razu zwrócił uwagę na słowa, które wy­
rwały się bratu.
- Twoi agenci? - zapytał niby obojętnie, ale jego
ton nie zwiódł Cody'ego.
Westchnął ciężko. Wprawdzie miał zezwolenie swe­
go zwierzchnika, ale do tej pory nie wtajemniczył
Cole'a w sprawy, którymi zajmował się od czterech lat.
- Wiesz, jak to jest - zaryzykował. Może Cole się
nie zorientuje. - Jeżdżę po kraju, spotykam różnych
ludzi, rozmawiam z nimi...
- Mówisz o swoim sposobie życia, tak? Najmłod­
szy, postrzelony syn znanej rodziny, najszybsze auta,
najpiękniejsze kobiety...
Jak nigdy dotąd odczuł dzielące ich dziesięć lat
różnicy. Teraz, kiedy sam był dorosłym człowiekiem,
lepiej to rozumiał i czuł się winny. Zresztą to nie wiek
był najważniejszy, mieli inne doświadczenia życiowe.
W wieku dwudziestu lat Cole z dnia na dzień musiał

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •