#174 Stefan Żeromski - Legenda O Bracie Leśnym, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NR ID : b00132Tytu� : Legenda o "bracie le�nym"Autor : Stefan �eromskiLegenda o "bracie le�nym"Rudolf von Speerbach zatrzyma� konia tu� przy samej kraw�dzi p�askowzg�rza i pu�ciwszy z r�k lejce wys�a� oczy na zwiady w poprzek krajobrazu, kt�ry si� u st�p jego roztwiera�. Po lewej r�ce wznosi� si� szczyt Hochetzel, na prawo bieg�y garbate ogniwa prze��czy, w tyle murem sta�a �wierkowa, g�uchoniema puszcza Szwycu; w dole granatowymi smugi i k�pami ci�gn�y si� lasy, zbiegaj�ce po falistych tarasach podg�rza a� do w�d jeziora, niebie�ciej�cych w oddali jak okiem si�gn��. Ko� strzyg� uszyma i mierzy� wprawnym wzrokiem dr�k�, co gdzieniegdzie ukazywa�a si� nisko, mi�dzy drzewami. Ostro�ne jego kopyto kilkakrotnie pr�bowa�o st�pa� po mi�kkiej murawie, ale rycerz zdar� cugle i osadzi� na miejscu swego ulubie�ca. Daleko u podn�a wielkiej grupy Alp Glerne�skich wida� by�o czerwony dach zamku M�rtschenstein i spiczaste jego wie�yce szarzej�ce po�r�d ciemnej zieleni.Nie o spoczynku jednak w swym kamiennym gnie�dzie marzy� w owej chwili rycerz zamy�lony. Stan�� na strzemionach, ws�ucha� si� bacznie w cisz� g�rsk�, jak najpilniej przejrza� raz jeszcze ca�� okolic�, a potem zawr�ci� na miejscu, wjecha� w las i ruszy� wprost na prze��cz. Ko� pobieg� szybko. He�m je�d�ca b�yska� na s�o�cu padaj�cym ju� mi�dzy drzewa, d�ugi miecz d�wi�ka� trzaskaj�c w strzemi� i ostrog�. Ten he�m i miecz byli to starzy a ulubieni towarzysze wypraw pana z M�rtschensteinu. Z ojca na syna przechodzi� dziedzictwem w jego rodzie he�m stary, roboty prostackiej, pokazuj�cy dok�adnie kszta�t czaszki prapradziada rodu Speerbach�w, zwanego Kud�atym Nied�wiedziem z Gaster. W tyle, od szczytu w linii niemal prostej spadaj�c, mia�a ta gruba przy�bica na przodzie wyci�cie szerokie i zupe�ne od brwi a� po szyj�. Znios�a ona niema�o uderze� m�ota, pocisk�w kamienia, niejeden zab�jczy cios miecza, a przecie ani jedna pod ni� czaszka nie p�k�a - tote� Rudolf nad cudnej roboty mediola�skie rynsztunki przek�ada� j� i nosi� lubi� niby zak�ad bezpiecze�stwa. Jak zwykle mia� tego dnia na sobie kaftan ze sk�ry pospolitej, lecz dobrze wyprawnej, lekk� drucian� koszul�, spodnie z t�giego rzemienia i chodaki ozdobione d�ugimi kolcami. U siod�a jego wisia� przymocowany �uk prosty w postaci krzy�a, sajdak ze strza�ami i top�r wielki z jab�kowatym obuchem. Pomimo bowiem �e Rudolf b��ka� si� teraz po lasach i g�rach zupe�nie bez celu, to przecie� nie zapomina�, �e jaki� w�z kupiecki przekrada� si� mo�e w ustronnej dolinie albo zdarzy� na stromych reglach spotkanie z pastuchem unikaj�cym p�acenia haraczu - i dlatego t� bro� niezb�dn� mia� przy sobie.Ko� k�usem wbieg� na szczyt prze��czy. Wi�a si� tam �cie�ynka, przez kozy wydeptana w mokrej glebie, kt�r� okrywa�y szorstkie trawy. Na zboczach ros�y olbrzymie, starodrzewne �wierki, poobwieszane siwymi mchami. Tu i owdzie straszliwe g�rskie wichry wysiepa�y z gleby wielkie drzewo, zwali�y je szczytem na d� i oddar�y kolosalny wykrot, stercz�cy zesch�ymi korzeniami. Gdzieniegdzie cicho szemra�y drobne strumyczki, biegn�c z po�piechem do jakiej� urwistej kraw�dzi, aby stamt�d rzuci� si� z dzikim szumem, na o�lep, siklaw� w g��bokie rozpadliny.Ju� kilkana�cie dni baron z M�rtschensteinu wa��sa� si� w tych miejscach.W�a�nie przed dwoma tygodniami zdarzy� mu si� wypadek niezwyk�y. Pewnego razu spa� za dnia w najwi�kszej izbie swego zamku. Do�� ju� d�ugo pada�y by�y deszcze nawalne i m�y�y rozleniwiaj�ce cz�owieka si�pawice. Owego dnia Rudolf by� senny od rana, tote� nie wychylaj�c si� na �wiat wcale wys�a� kilku ciur�w, z przyw�dc� Radlobem na czele, dla zebrania daniny od pastuch�w, kt�rych w taki czas najsnadniej by�o podej��, otoczy� i zmusi� do wydania nale�no�ci. Z twardego snu zbudzi�y go nagle szmery i szepty. Zerwa� si� pr�dko, usiad� na pos�aniu i przetar�szy oczy zobaczy� w k�cie izby, obok szerokiego komina, m�od� dziewczyn�, kt�ra siedz�c na kamiennej pod�odze patrza�a na niego wielkimi oczami. Przez okr�g�e szybki z grubego zielonego szk�a, wprawione w o�owiane ramy, s�czy�o si� do stancji tak ma�o chmurnego �wiat�a, �e Rudolf ledwie m�g� rozpozna� rysy swego go�cia. Domy�li� si� wszak�e, co to znaczy. Ulubieniec jego, Radlob, bardzo cz�sto razem z wydartym podatkiem przywozi� z wycieczki zdobycz tak�, skradzion� w nocy z pastuszego sza�asu albo jak bydl� na arkan z�apan�.Baron stan�� przy dziewczynie i podni�s� j� w r�kach z ziemi. Za�mia� si� rado�nie na ca�e gard�o, przyci�gn�wszy j� si�� do �wiat�a i widz�c dobrze jej twarz cudn�, prawie czarn�, opalon� w wiatrach g�rskich, jej ogromne czarne oczy, wymacawszy jej piersi ma�e i twarde niby jab�ka, mi�nie r�k i n�g t�gie jak skr�cone liny. Mia�a obyczajem dziewek pastuszych w�osy wysmarowane sad�em i splecione na g�owie w du�e w�z�y. By�a p�naga, bo knechty chwytaj�c, wi���c postronkami i wlok�c skr�powan� przy koniu, podar�y na niej kaftan z wyprawnej, w�osem na wierzch odwr�conej sk�ry i sp�dnic� z grubej we�nianej tkaniny. Na odg�os �miechu pana Radlob uchyli� drzwi i stan�� u progu wyszczerzaj�c z�by. Rudolf machn�� na� r�k� i zagada� do dziewczyny. Nie rozumia�a go wcale i zacz�a z krzykiem co� m�wi� w narzeczu Roman�w, potomk�w wojsk cezarowych, kt�rzy zamieszkuj� sio�a pasterskie na wzg�rzach otaczaj�cych dolin� Gaster. Jej rzymski profil, wspania�e oczy i krew kipi�ca pod �niad� sk�r� zacz�y go upaja�.Kiedy tak patrza� na ni� z zachwytem, nagle rzuci�a si� skokiem na niego; z�o�ywszy pi�ci zwali�a go w piersi i pchn�a na pos�anie, a wraz jednym podparciem ramienia wywali�a z ram okno i chcia�a skoczy� na brukowany dziedziniec. Skoro szalon� uj�� w por� i zamierzy� si� do og�uszenia mocnym ciosem, raptem wstrzymany zosta� przez jej spojrzenie. Spojrzenie to zdawa�o si� przebija� go na wskr� jak cios sztyletu. Chwyci�a go nag�a niech�� do tej dziewki. Odwr�ci� si� od niej i waha� przez chwil�. P�niej krzykn�� na Radloba, �eby mu natychmiast siod�ano konia.Gdy podkowy zad�wi�cza�y na bruku, wzi�� dziewczyn� mocno za ramiona, sprowadzi� ze schod�w, przywi�za� sznurem do siod�a, wskoczy� na ko� i wyjecha� za bram�. Jad�c tak ani razu na ni� nie wejrza�. Dopiero stan�wszy w dolinie Lontschu, zwr�ci� w jej stron� spojrzenie. Na chwil� nie spuszcza�a z oka ani jego r�ki, ani topora b�yszcz�cego u siod�a. Jej okr�g�e, �niade barki dr�a�y ci�gle, z�by bia�e jak k�y wilcze bez przerwy szcz�ka�y i pot kroplami sta� na czole. W w�skiej szyi doliny Rudolf odwi�za� nieznacznie link� od siod�a, koniec jej cisn�� na ziemi� i zatrzyma� konia. Dziewczyna patrzy�a na ka�dy jego ruch spode �ba i trz�s�a si� jeszcze bardziej, jakby w oczekiwaniu, �e teraz w�a�nie wyrwie znienacka top�r i rozwali jej g�ow�. Wszak�e gdy spostrzeg�a, �e baron siedzi na koniu bezczynnie i wcale na ni� nie patrzy, jak lis wpe�z�a mi�dzy g�ste zaro�la olszowe... Po chwili rycerz widzia� ju� tylko �lad jej st�p na mokrym piasku �cie�ki i ko�ysz�ce si� ga��zie krzewin, w kt�rych przepad�a.Zdj�a go wtedy zabawna ciekawo�� zobaczenia, dok�d te� posz�a. Zsiad� z konia i prowadz�c go za uzd� szuka� ze �miechem jej �ladu. Mimo to jednak �e mia� wpraw� niema�� w tropieniu zwierza i ludzi, nie odnalaz� �adnego znaku, kt�ry by mu wskaza� kierunek jej ucieczki. Wr�ci� tedy na drog�, wskoczy� na siod�o i pojecha� do domu.Od tego dnia spochmurnia�. Naprz�d my�la� o tej dziewczynie z niech�ci�, nawet z odraz�, w g��bi kt�rej by� jednak jaki� �al �ywy i bolesny czy wstyd niespokojny. Z dnia na dzie� ten wstyd zdawa� si� rozj�trza�, jak nieczysta i samej sobie zostawiona rana. Nast�pnie sta�a si� z Rudolfem von Speerbach rzecz niepoj�ta: zapragn�� owej dziewki cuchn�cej kozim nawozem - uczuciem wszechpot�nym, na �mier� i �ycie. Chcia� zobaczy� znowu za jak� b�d� cen� jej �niad�, chud� twarz, gibkie ruchy wysmuk�ego cia�a i te oczy, w kt�rych niby w mroku b�yszcza�a chytro��, nienawi�� i m�stwo wychowane nad przepa�ciami. Podniecany przez to niez�omne pragnienie, dniem i noc� tu�a� si� po puszczy. Codziennie zaje�d�a� do tego miejsca, gdzie spu�ci� brank� z powroza, i patrza� na dzikie wody kipi�ce w�r�d g�az�w. G�uchy j�k pian bij�cych z w�ciek�o�ci� o granit, ryk szalonego potoku, kt�ry si� wydziera z kamiennego wi�zienia - sprawia�y mu niejak� ulg�. Jad�c po grzbiecie prze��czy w las g�stszy Rudolf rozchyla� co moment ga��zie malin i g�ste zaro�la, nas�uchiwa�, czy nie odezw� si� klekotki kr�w albo granie na rogach, za pomoc� kt�rych zwo�uj� si� pastusi.Tu i owdzie roztwiera�y si� na szczytach ma�e �ysiny g�rskie o po��k�ej ju� trawie, a z nich wida� by�o wielkie turnie. Wyszed� ju� by� z chmur Glarnisch ze swym bia�ym szczytem Vrenelisgratli, podobnym do nachylonego sto�u; niezmierny Todi z grzbietem zgarbionym pod brzemieniem wielkiego lodowca - i ca�y �a�cuch dziwnych potwor�w. Wszystkie trz�s�y si� w oparze wstaj�cym z nich za spraw� promieni s�onecznych - niby straszliwe monstrum, kt�re ziaje zdyszane.Per� nier�wna i gubi�ca si� w trawach skr�ci�a na jednym z takich plac�w znowu ku szczytowi. Zwis�y nad ni� leszczyny i ocienia�y j� zupe�nie. Rudolf schyliwszy si� na szyj� konia wjecha� w t� uliczk�. S�o�ce przelewa�o si� tam przez gaj li�ci i bia�ymi, ruchomymi plamami kapa�o na zio�a wysokie, soczyste, utajone w mroku fioletowym.Nagle rycerz pos�ysza� w g��bokiej ciszy �piew dochodz�cy z oddali. Wkr�tce ko� stan�� przed drzwiami zagrody, przypartej tyln� �cian� do wysmuk�ej, szarej ska�y, kt�ra sama jedna stercza�a mi�dzy drzewami na szczycie g�ry. Drzwi by�y otwarte i wielki, z�oty promie� wpada� przez nie do wn�trza. Rudolf zsun�� si� z konia, podszed� zza w�g�a na palcach i zajrza� w g��b domostwa.Zobaczy� tam starca tak zgrzybia�ego, �e �ys� jego czaszk� powleka�a jakby ple�� ��tawozielona, kt�ry kl�cza� na ziemi ty�em do drzwi zwr�cony i �piewa� wyci�gn�wszy r�ce. D�onie jego by�y mocno �ci�ni�te i jakby za�amane bole�nie. Na nogach mia� ten dziadowina drewniane trepy, na grzbiecie sukm...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]