Graham Masterton - Głód, e-books

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GRAHAM MASTERTON
GŁÓD
(Przełożył: Piotr Kuś)
Przesyt szkodzi zdrowiu tak samo jak niedosyt.
W. Szekspir, Kupiec wenecki
KSIĘGA PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Przemierzał akurat wyłożony czerwonym asfaltem podwórzec przed budynkiem farmy,
gdy usłyszał dźwięk samochodowego klaksonu, dobiegający od północno-zachodniej bramy.
Końskie siodło, które dźwigał, przerzucił na prawe ramię, a lewe uniósł do oczu, aby osłonić je
przed drażniącymi, szkarłatnymi promieniami zachodzącego słońca. W jego kierunku zmierzał
jeep wagoneer, ciągnąc za sobą tumany kurzu. Ktokolwiek siedział za jego kierownicą, w
sposób oczywisty lekceważył ograniczenie prędkości, wynoszące na całym terenie South
Burlington Farm pięć mil na godzinę.
Kiedy jeep zatrzymał się przy nim z piskiem hamulców i opon trących asfalt, odłożył
siodło na ziemię. Drzwi samochodu otworzyły się i wyskoczył z niego Willard Noakes, czło-
wiek, który na farmie odpowiadał za zbiory wszystkich zbóż. Opuścił jeepa tak szybko, jakby
samochód zaraz miał eksplodować. Był jednym z tych chudych, gwałtownych, wiecznie
niezadowolonych ludzi, którzy - jak się wydaje - nigdy nie śpią, zajęci coraz to nowymi celami
i zadaniami. Season porównała go kiedyś do scyzoryka, używanego przez armię szwajcarską.
“Facet jest tak ruchliwy, jakby miał po kilka par rąk i nóg. Potrafi jednocześnie otwierać drzwi,
zapalać papierosa, wywrócić filiżankę z kawą, przy tym wszystkim ani na chwilę nie
przerywając drapania się po głowie” - mówiła, śmiejąc się.
Ale teraz w zachowaniu Willarda nie było nic zabawnego. Jego koścista, opalona twarz
była brudna i zakurzona; kurz wyraźnie pokrywał jego wąsy, przywodzące na myśl morsa.
- Ed, wsiadaj do jeepa i jedź ze mną, szybko - powiedział. - Naprawdę, im szybciej, tym
lepiej. Sprawa jest cholernie poważna.
- Co się stało, Willard? - zapytał Ed. - Pędziłeś tu jak szaleniec.
- Przepraszam, Ed. Ale naprawdę, muszę ci natychmiast coś pokazać.
- Czy coś się stało? Ktoś jest ranny?
- Cholera, można to nazwać swojego rodzaju wypadkiem, ale nie ośmielę się go w
żaden sposób sklasyfikować. Jeśli chodzi o ofiary, to pierwszą z nich będziesz z pewnością ty.
- No, dobrze. - Ed uniósł rękę i skinął na jednego z pracowników technicznych, który
właśnie czyścił przed garażem pompę olejową. Mężczyzna odłożył narzędzia i ruszył przez
dziedziniec, wycierając brudne ręce o nogawki poplamionych drelichowych spodni.
- Pan mnie wołał, panie Hardesty?
- Tak, Ben. Bardzo cię proszę, zabierz to siodło do domu i przypilnuj, żeby zawiesili je
na właściwym miejscu. I powiedz pani Hardesty, że zapewne spóźnię się o pół godziny.
- Zrobione, panie Hardesty.
Ed nie zdążył jeszcze wspiąć się na siedzenie dla pasażera, gdy Willard zapalił silnik.
Szerokim łukiem objechali dziedziniec i skierowali się do północno-zachodniej bramy, pędząc
wzdłuż stajni, garaży i płotu pomalowanego białą farbą.
Radio w jeepie grało akurat Coward of the County Kenny’ego Rogersa. Dźwięki
piosenki z trudem przebijały się przez warkot motoru. Ed wyłączył odbiornik.
- Powiesz mi wreszcie, co się stało? - zapytał Willarda.
Willard spojrzał na niego. Jechali szeroką piaszczystą drogą, prowadzącą wzdłuż
pięknego zagajnika wysokich hikor, aż dotarli do liczącego dwadzieścia trzy tysiące akrów
obszaru, na którym rozciągały się pola pszenicy, obejmujące północną część South Burlington.
Słońce niemalże całe skryło się już za horyzontem i nad dojrzewającą pszenicą skrzył się
ostatni karmazynowy promień, nadając jej niesamowitą, nienaturalną barwę.
- Nie wiem - odparł Willard niepewnie. - Najlepiej będzie, jak sam to zobaczysz. Myślę,
że nie mam wystarczających kompetencji, aby to osądzić.
- Ty nie masz kompetencji? To kto je ma mieć, ja? -zdziwił się Ed. - Zajmujesz się
zbożami od prawie czterdziestu lat, podczas gdy ja przez niemal cały ten czas siedziałem na
dupie w biurze w Nowym Jorku i doradzałem starszym paniom, w jaki sposób najlepiej mogą
zabezpieczyć swoje dolary, uciułane na czarną godzinę.
Willard przez chwilę zastanawiał się, po czym wzruszył ramionami.
- Mogę ci jedynie powiedzieć, że jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego, mało -
nie słyszałem o czymś takim. Nie proszę cię, żebyś na to spojrzał, dlatego że mam nadzieję, iż
potrafisz ocenić, co to takiego. Jestem pewien, że nie potrafisz. Chcę, żebyś to zobaczył,
ponieważ to jest twoja farma.
- Chodzi o tegoroczne zbiory? Willard pokiwał głową.
- Nawet nie potrafię tego opisać, Ed. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Naprawdę. Od czterdziestu lat, czyli od początku.
Jeep pędził wśród płaskiego, powoli szarzejącego krajobrazu. Zbliżała się noc. Niebo
przybierało coraz ciemniejszą barwę, począwszy od kwiecistego koloru jasnoczerwonej róży,
poprzez zimny błękit, aby wreszcie zatrzymać się na ciemnym, ciężkim granacie. Nad
horyzontem pojawił się kremowy księżyc. Ed siedział w milczeniu na swoim fotelu, z rękami
założonymi za głową i obserwował przesuwające się powoli przed nim pola.
Jego pola. Ciągle jeszcze nie bardzo w to wierzył. Myśl, że naprawdę jest właścicielem osiemdziesięciu
pięciu tysięcy akrów South Burlington Farm - myśl, że każdy skrawek ziemi, każdy pyłek kurzu w promieniu
dziesięciu mil jest jego osobistą własnością - ciągle jeszcze wydawała się niedorzecznym snem.
South Burlington, jak się zdawało, należała do jego ojca od zawsze. To wrażenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •