Philip K. Dick - Miasteczko.Elibrary Project(1), e-books, e-książki, ksiązki, , .-y

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Philip K. Dick - Miasteczko
www.bookswarez.prv.pl
Verne Haskel wchodzil niechetnie noga za noga po frontowych schodach swojego domu, ciagnac
za soba plaszcz. Byl zmeczony. Zmeczony i zniechecony. A ponadto bolaly go nogi.
- Mój Boze! - wykrzyknela Madge, kiedy zamknal za soba drzwi i odwieszal plaszcz z
kapeluszem. - Juz wróciles?
Haskel rzucil teczke i zabral sie do rozwiazywania butów. Plecy mial przygarbione, twarz
wyciagnieta i poszarzala.
- Powiedz cos! - Obiad gotowy?
- Nie, obiad niegotowy. Co sie stalo tym razem? Znów poklóciles sie z Larsonem?
Haskel pokustykal do kuchni i nalal sobie szklanke cieplej wody z soda.
- Wyprowadzmy sie stad - powiedzial.
- Jak to?
- Wyprowadzmy sie z Woodland. Do San Francisco. Dokadkolwiek. - Wypil swoja sode,
opierajac zgarbione, niemlode juz cialo o blyszczacy zlewozmywak. - Czuje sie okropnie. Moze
powinienem pójsc znów do doktora Barnesa. Chcialbym, zeby dzis byl piatek, a jutro sobota.
- Co zjesz na obiad?
- Nic. Nie wiem. - Potrzasnal glowa ze znuzeniem. - Cokolwiek. - Opadl na krzeslo przy stole
kuchennym. - Chce tylko odrobine odpoczac. Otwórz puszke z gulaszem. Wieprzowine z fasolka.
Wszystko jedno co.
- Chodzmy do Grill Baru Dona. W poniedzialek maja tam dobra poledwice.
- Nie. Dosc sie juz dzis napatrzylem na ludzi.
- Pewno jestes zbyt zmeczony, zeby zawiezc mnie do Helen Grant?
- Samochód stoi w garazu. Znowu sie zepsul.
- Gdybys lepiej o niego dbal...
- Czego u diabla ode mnie chcesz? Mam go nosic ze soba w celofanowej torebce?
- Nie podnos na mnie glosu, Vernie Haskel! - Madge zaczerwienila sie z gniewu. - Najlepiej
bedzie, jak sam sobie przygotujesz obiad.
Haskel wstal niechetnie. Szurajac nogami podszedl do drzwi do piwnicy.
- To na razie - powiedzial.
- Gdzie idziesz?
- Na dól.
- O Boze! - Zawolala Madge z wsciekloscia. - Te pociagi! Te zabawki! Jak moze dorosly
mezczyzna w srednim wieku...
Haskel nic nie odpowiedzial. Byl juz w polowie schodów, szukajac po omacku kontaktu.
Piwnica byla chlodna i wilgotna. Haskel zdjal z haczyka czapke maszynisty i wlozyl ja sobie na
glowe. Poczul ozywienie i nowy przyplyw energii w zmeczonym ciele. Raznym krokiem
podszedl do ogromnego rajzbretu.
Wszedzie wokól biegly tory. Na podlodze, pod skrzynia z weglem, posród rur kotla centralnego
ogrzewania. Spotykaly sie na stole, wznoszac sie na starannie zbudowanych wiaduktach. Sam
stól pokrywaly transformatory, semafory, jakies przelaczniki, stosy rozmaitego sprzetu i kleby
przewodów. No i...
I miasteczko.
Dokladny, oddany z najdrobniejszymi szczególami model Woodland. Kazde drzewo i dom,
kazdy sklep, budynek, ulica i hydrant. Miniaturowe miasteczko, odtworzone cegla po cegle.
Konstruowane od lat z najwyzsza starannoscia. Odkad Haskel pamietal. Odkad byl dzieckiem i
zaraz po szkole bral sie do roboty klejac i budujac.
Haskel wlaczyl glówny transformator. Wzdluz torów zapalily sie swiatla sygnalizacyjne.
Uruchomil potezna lokomotywe typu Lionel ciagnaca sznur wagonów towarowych. Lokomotywa
ozyla, ruszajac gladko po torach. Lsniacy ciemny metalowy pocisk, na którego widok wstrzymal
oddech w piersiach. Przelaczyl elektryczna zwrotnice i pociag ruszyl wiaduktem, potem przez
tunel i ze stolu pod warsztat.
Jego pociagi. I jego miasto. Haskel pochylal sie nad miniaturowymi domami i ulicami z sercem
przepelnionym duma. Sam to wszystko zbudowal wlasnymi rekami. Kazdy szczegól. Kazdy
idealnie dopracowany szczegól. Cale miasto. Pogladzil naroznik Sklepu Kolonialnego Freda.
Wszystko bylo tu na swoim miejscu. Okna wystawowe. Towary w witrynie. Szyld. Lada.
Hotel Miejski. Przejechal dlonia po jego plaskim dachu. Kanapy i fotele w hallu. Widzial je
przez okno.
Apteka Greena. Gablota z przylepcami na odciski. Magazyny. Warsztat samochodowy Fraziera.
Restauracja Meksykanska. Butik Sharpsteina. Piwniczka u Boba. Salon bilardowy.
Cale miasto. Pogladzil je reka. Sam to wszystko zbudowal: miasto bylo jego.
Pociag wrócil spod warsztatu. Kola przetoczyly sie po automatycznym przelaczniku i most
zwodzony poslusznie sie opuscil. Pociag przemknal po nim, ciagnal za soba wagony.
Haskel dodal mocy. Pociag zwiekszyl szybkosc. Zagwizdal. Skrecil ostro i zalomotal na
krzyzówce. Jeszcze szybciej. Rece Haskela podskakiwaly konwulsyjnie na transformatorze.
Pociag poderwal sie i pomknal jak strzala Zachwial sie i zakolysal na nastepnym zakrecie.
Transformator byl nastawiony na maksimum. Pociag jak blyskawica mknal ze stukotem po
torach, po mostach i rozjazdach, za rurami kotla.
Zniknal w skrzyni na wegiel. Po chwili wylonil sie z drugiej strony, pedzac dziko przed siebie.
Haskel zwolnil szybkosc. Dyszal ciezko, z trudem chwytajac powietrze. Usiadl na stolku obok
warsztatu i drzacymi palcami zapalil papierosa.
Ten pociag, ta replika miasta budzily w nim dziwne uczucie. Trudne do wytlumaczenia. Zawsze
kochal pociagi, modele lokomotyw, sygnalów i budynków. Gdy byl malym chlopcem szescio-
czy siedmioletnim, ojciec dal mu wtedy jego pierwszy pociag. Lokomotywe i pare odcinków
torów. Stara, nakrecana kolejke. Kiedy mial dziewiec lat, dostal swoja pierwsza prawdziwa kolej
elektryczna. I dwie zwrotnice.
Rok po roku dodawal do tego nowe elementy. Tory, lokomotywy, zwrotnice, wagony, semafory.
Coraz silniejsze transformatory. I poczatki miasta.
Budowal to miasto bardzo pieczolowicie. Kawalek po kawalku. Najpierw, kiedy zaczal nauke w
gimnazjum, model Parowozowni Southern Pacific. Pobliski postój taksówek. Kawiarnie, gdzie
jadali kierowcy. Broad Street.
I tak dalej. Coraz wiecej. Domy, budynki, sklepy. Cale miasteczko z uplywem lat roslo pod jego
rekami. Dzien w dzien po powrocie ze szkoly siadal do pracy. Cial, kleil, malowal, pilowal.
Teraz jego dzielo bylo juz wlasciwie gotowe. Niemal skonczone. Mial czterdziesci trzy lata i
miasteczko bylo juz niemal skonczone.
Haskel chodzil wokól duzego rajzbretu, ostroznie i z czcia dotykajac poszczególne obiekty. Tu i
tam wpadl mu w oko jakis filigranowy sklepik. Kwiaciarnia. Kino. Przedsiebiorstwo
Telefoniczne. Fabryka Pomp Larsona.
Tak, i ten budynek tez tu stal. Jego miejsce pracy. Codziennej harówki. Doskonala miniatura
fabryki, az do ostatniego szczególu.
Haskel skrzywil sie. Jim Larson. Pracowal dla tego faceta od dwudziestu lat, dzien za dniem
wypruwal z siebie flaki. I co z tego mial? Swiadomosc, ze awansuja inni. Mlodsi od niego.
Pupile szefa. Przytakujace mu typy w jaskrawych krawatach i spodniach w kant, z glupim
usmiechem przylepionym na wargach.
Zal i nienawisc wezbraly mu w piersiach. Przez cale zycie Woodland z niego kpilo. Nigdy nie
byl szczesliwy. To miasto bylo zawsze przeciwko niemu. Panna Murphy w gimnazjum. Koledzy
w college'u. Ekspedientki w ekskluzywnych, snobistycznych magazynach. Sasiedzi. Policjanci i
listonosze, kierowcy autobusów i dostawcy. Nawet jego zona. Nawet Madge.
Nigdy nie pasowal do tego miejsca. Bogata, droga miejscowosc kolo San Francisco, w glab
pólwyspu, za pasem mgiel. Cholerna burzuazyjna miescina z nadmierna liczba duzych domów,
trawników, chromowanych samochodów i lezaków. Wszedzie wokól tylko zadecie i blichtr. I tak
bylo zawsze. W szkole. W pracy...
Larson. Fabryka Pomp. Dwadziescia lat ciezkiej harówy.
Palce Haskela zacisnely sie na miniaturowym budynku, replice fabryki. Rozdarl ja z wsciekloscia
i rzucil na podloge. Potem rozdeptal model butem, rozgniatajac kawalki szkla, metalu i tektury na
miazge.
Mój Boze, caly az sie trzasl. Spojrzal pod nogi na dzielo zniszczenia, serce walilo mu jak
oszalale. Targaly nim dziwne uczucia, gwaltowne emocje, niespokojne mysli, jakich dotad nie
doswiadczal. Przez dluzszy czas wpatrywal sie w zmasakrowane szczatki kolo buta. W to, co do
niedawna bylo modelem Fabryki Pomp Larsona.
Nagle odwrócil sie. Jak w transie podszedl do warsztatu i usiadl sztywno na stolku. Wybral
potrzebne narzedzia i materialy i wlaczyl wiertarke.
Zajelo mu to tylko pare chwil. Operujac szybko zrecznymi, wprawnymi palcami Haskel
sporzadzil nowy model. Pomalowal go, skleil, dopasowal poszczególne kawalki. Wpisal
mikroskopijny szyld, otoczyl budynek zielona murawa.
Potem przeniósl ostroznie nowy model na rajzbret i przykleil w odpowiednim miejscu. W
miejscu, gdzie poprzednio stala Fabryka Pomp Larsona. Nowy budynek lsnil w padajacym z góry
swietle, ciagle jeszcze wilgotny i blyszczacy
KOSTNICA W WOODLAND
Haskel zatarl rece z gleboka satysfakcja. Fabryka Pomp znikla. Zniszczyl ja. Unicestwil.
Wymazal z mapy miasta. Przed nim lezalo Woodland bez znienawidzonej fabryki. Zamiast niej
stala kostnica.
Oczy mu blyszczaly. Usta drzaly nerwowo. W jego duszy szalala burza emocji. Pozbyl sie
fabryki. W wyniku spontanicznej, blyskawicznej akcji. W jednej chwili. Cala sprawa okazala sie
niezwykle prosta, dziecinnie latwa. Dziwne, ze nie wpadl na to wczesniej.
Pociagajac z zaduma lyk zimnego piwa z wysokiej szklanki, Madge Haskel zauwazyla:
- Z Vernem jest cos nie w porzadku. Rzucilo mi sie to w oczy zwlaszcza zeszlego wieczoru.
Kiedy wrócil z pracy.
Doktor Paul Tyler mruknal z roztargnieniem:
- Wysoce neurotyczny typ. Z poczuciem nizszosci. Zamkniety w sobie introwertyk.
- Ale to wyglada coraz gorzej. On i te jego pociagi. Te cholerne modele pociagów. Wielki Boze,
Paul! Wiesz, ze on ma cale miasto tam na dole w piwnicy?
Tyler zaciekawil sie.
- Naprawde? Nie mialem pojecia.
- To bylo jego hobby, odkad go znam. Zajmuje sie tym od dziecka. Pomysl tylko, dorosly
mezczyzna bawiacy sie pociagami! To... to obrzydliwe. Co wieczór to samo.
- Interesujace. - Tyler potarl brode. - Robi to stale? To jego niezmienny wzór zachowania?
- Co wieczór. Wczoraj nawet nie zjadl kolacji. Wrócil do domu i poszedl prosto do piwnicy.
Gladkie rysy Paula Tylera wykrzywil grymas zatroskania. Naprzeciwko niego siedziala Madge
leniwie popijajac piwo. Byla druga po poludniu. Dzien byl cieply i sloneczny. W saloniku
panowala mila, swobodna atmosfera. Nagle Tyler wstal.
- Chodzmy na nie popatrzec. Na te modele. Nie zdawalem sobie sprawy, ze to zaszlo tak daleko.
- Naprawde chcesz to obejrzec? - Madge odsunela rekaw zielonej jedwabnej strojnej pizamy i
spojrzala na zegarek. - Wróci najwczesniej o piatej. - Skoczyla na nogi, odstawiajac szklanke. -
W porzadku. Mamy czas.
- Dobra. Chodzmy na dól. - Chwycil Madge za ramie i zbiegli do piwnicy, czujac, ze ogarnia ich
jakies dziwne podniecenie. Madge zapalila swiatlo i podeszli do duzego rajzbretu, chichoczac
nerwowo jak psotne dzieci.
- Widzisz? - powiedziala Madge sciskajac go za ramie. - Popatrz tylko. Zajelo mu to cale lata.
Praktycznie cale zycie.
Tyler pokiwal glowa.
- Nie watpie. - W jego glosie brzmial podziw. - Nigdy dotad nic podobnego nie widzialem.
Kazdy szczegól... On ma talent.
- Tak, Verne ma zreczne rece. - Madge wskazala na warsztat. - Wciaz kupuje nowe narzedzia.
Tyler chodzil wolno wokól stolu, nachylajac sie i przygladajac z bliska.
- Nieslychane. Kazdy budynek. Cale miasto jest tutaj. Popatrz! To mój dom.
Wskazal na luksusowa wille kilka bloków od Haskelów.
- Wszystko tu jest - powiedziala Madge. - Pomysl tylko, dorosly mezczyzna spedza tu cale
godziny bawiac sie pociagami!
- Potega i sila. - Tyler pchnal lokomotywe po torach. - To wlasnie przemawia do wyobrazni
chlopców. Pociagi sa potezne. Wielkie i halasliwe. Symbol seksu. Chlopiec widzi pociag
pedzacy po szynach. Wielka i bezwzgledna maszyne, która go przeraza. Potem dostaje w
prezencie kolejke elektryczna. Jak te tutaj. Moze robic z nia, co chce. Puszcza w ruch.
Zatrzymuje. Jedzie wolniej. Jedzie szybciej. Kieruje nia. Maszyna go slucha.
Madge zadrzala.
- Chodzmy na góre rozgrzac sie. Tu jest tak zimno.
- Ale kiedy chlopiec dorasta, staje sie wiekszy i silniejszy: Moze juz odrzucic symboliczne
modele i siegnac po prawdziwy obiekt, prawdziwy pociag. Moze walczyc o rzeczywista kontrole
nad swiatem. Rzeczywiste panowanie. - Tyler potrzasnal glowa. - Nie to zastepcze.
Niespotykane, aby dorosly mezczyzna posuwal sie tak daleko. - Zmarszczyl brwi. - Nie
zauwazylem, zeby na State Street stala kostnica.
- Kostnica?
- I to. Sklep zoologiczny. Obok zakladu radiowego. Nie ma tam zadnego takiego sklepu. - Tyler
zaczal szukac w pamieci. - Co tam wlasciwe jest? Obok tego zakladu?
- Futra Paryskie. - Madge skrzyzowala rece na piersiach, obejmujac sie za ramiona. - Brrr...
Zbierajmy sie stad, Paul. Chodzmy na góre, zanim zamarzne.
Tyler rozesmial sie.
- Dobrze, zmarzluchu. - Skierowal sie w strone schodów i znów sie zamyslil. - Ciekawe
dlaczego. Sklep ze zwierzetami. Nigdy o takim nie slyszalem. Wszystko inne jest odtworzone w
najdrobniejszych szczególach. Musi znac miasto na pamiec. Ustawic tam sklep, którego nie ma...
- Zgasil swiatlo w piwnicy. - I ta kostnica. Co naprawde stoi na jej miejscu? Czy przypadkiem
nie...
- Nie zawracaj sobie tym glowy - odkrzyknela Madge przemykajac obok niego do cieplego
salonu. - Jestes prawie tak nieznosny jak on. Mezczyzni to takie dzieci.
Tyler nie odpowiedzial. Byl pograzony w myslach. Jego gladka pewnosc siebie znikla; czul sie
podenerwowany i roztrzesiony.
Madge spuscila zaluzje. Pokój spowila bursztynowa poswiata. Madge opadla na kanape,
pociagajac za soba Tylera.
- Przestan miec taka ponura mine - zarzadzila. - Nigdy cie takim nie widzialam. - Objela go
szczuplymi ramionami za szyje i musnela ustami za uchem. - Wcale bym cie nie wpuscila,
gdybym wiedziala, ze to nim bedziesz sie przejmowac.
- To czemu mnie wpuscilas? - mruknal Tyler z roztargnieniem. Uscisk szczuplych ramion
wzmógl sie. Jedwabna pizama zaszelescila, kiedy Madge przysunela sie blizej.
- Ty gluptasie - powiedziala.
Potezny, rudowlosy Jim Larson az zachlysnal sie ze zdumienia.
- Co to znaczy? O co chodzi?
- Odchodze. - Haskel wrzucil zawartosc swojej szuflady w biurku do teczki. - Prosze przeslac
czek z zalegloscia pod moim adresem domowym.
- Ale...
- Z drogi. - Haskel odepchnal Larsona i wyszedl do hallu. Larson stal oniemialy. Twarz Haskela
byla zastygla, jakby nieobecna, stezala w wyrazie takiej zacieklosci, jakiej dotad u niego nie
wiedzial.
- Czy dobrze sie pan czuje? - spytal.
- Oczywiscie. - Haskel otworzyl frontowe drzwi fabryki i wyszedl na zewnatrz. Drzwi
zatrzasnely sie za nim. - Jasne, ze dobrze sie czuje - mruknal do siebie. Torowal sobie droge
poprzez tlum robiacy popoludniowe sprawunki; usta mu drzaly. - Diablo dobrze, mozesz byc
pewien.
- Uwazaj, kolego - warknal groznie jakis potracony przez niego robotnik.
- Przepraszam. - Haskel minal go szybko, sciskajac teczke. Na szczycie wzgórza przystanal na
chwile, lapiac oddech. Za nim stala Fabryka Pomp Larsona. Haskel zasmial sie zjadliwie.
Dwadziescia lat - i w jednej sekundzie bylo po krzyku. Po wszystkim. Nie zobaczy wiecej
Larsona. Nie bedzie dzien po dniu wykonywac nudnej, meczacej roboty. Bez perspektyw i
przyszlosci. Nie bedzie calymi miesiacami znosic jarzma otepiajacej harówki. Skonczyl z tym raz
na zawsze. Teraz zacznie nowe zycie.
Ruszyl szybko przed siebie. Slonce juz zachodzilo. Mijaly go samochody z ludzmi jadacymi z
pracy do domu. Wszyscy oni powróca jutro do pracy - ale nie on. Juz nigdy wiecej.
Doszedl do swojej ulicy. Wylonil sie przed nim dom Eda Tildona, wielka okazala konstrukcja z
betonu i szkla. Za furtka podbiegl do niego szczekajac pies. Haskel minal go szybkim krokiem.
Pies Tildona. Rozesmial sie dziko.
- Lepiej trzymaj sie ode mnie z daleka! - krzyknal w jego strone.
Doszedl do domu i przeskakujac po dwa stopnie wbiegl po frontowych schodach. Otworzyl na
rosciez drzwi. W salonie bylo ciemno i cicho. Nagle cos sie tam poruszylo. Jakies dwa cienie
oderwaly sie od siebie, wstajac szybko z kanapy.
- Verne! - wykrztusila Madge. - Co robisz w domu tak wczesnie?
Verne Haskel rzucil teczke na krzeslo, na nia plaszcz i kapelusz. Jego pobruzdzona twarz byla
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •