Żeromski Stefan - Dzieje grzechu [2], 1957 ebooków literatury polskiej

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stefan Żeromski
DZIEJE GRZECHU
Tom II
ROZDZIAŁ 1
W małym hoteliku, już niemal zamiejskim, przy ulicy Cours Grandval, mieściły się na
trzecim piętrze sąsiadujące ze sobą pokoje Jaśniacha i Ewy. Łączył te pokoiki balkon z
białego marmuru, wychodzący na stronę południową.
W izbach tych było pełno słońca, pełno zapachu wielkich fiołków, świeżej woni macchii,
przesycającej korsykańskie powietrze — i pomarańcz, których sad. rozległy rumienił się
w dole. Palmy siedziały wszędzie, już to rzędem, już tłumnie, przy najlżejszym powiewie
południowego wietrzyka cicho a sucho szeleszcząc. Eukaliptusy wybuchały w wyżynę,
ponad domy czteropiętrowe.
W rogu ogrodu przechylało się przez jego wielki mur ciemnoróżowe drzewko gorzkiego
migdału, nęcąc wzrok, jak dziecko prześliczne, rozbawione w promieniach słonecznych.
Wszystkie gałęzie miało oblepione kwiatem, ą liścia jeszcze ani jednego.
Stało się ono dla oczu Ewy, gdy je po raz pierwszy ujrzała, „gałęzią odpuszczenia". Tak
je nazwała. W dobie przybycia, późnym wieczorem usłyszała słowika, a następnego
ranka, wnet po przebudzeniu— kukułkę. Te głosy ozwały się w uchu i zostały
wysłuchane przez serce jako pozdrowienie ze świętej, dalekiej ojczyzny, jako głosy
przebaczenia wszystkich grzechów, które była popełniła. Tej nocy po przybyciu Ewa
spała nadzwyczaj twardo, kamiennym snem, który (zdało się jej w chwili ocknienia) trwał
przez mgnienie powieki.
Wczesnym rankiem puściła się w drogę. Idąc gościńcem nadmorskim, prowadzącym na
zachód, zaznajamiała się ze srebrnoszatymi gajami oliwy i dumała wśród ich koślawych
pniów, pod powikłanymi konary, które do niej wyciągały swoje cieliste ramiona. Patrzyła z
zachwytem, jak się te gaje wynurzają z tła ciemnej zieleni i pną w górę po skałach,
błyszcząc na nich gdyby szronem okryte. Witała się z winniczkami zstępującymi ku
morzu ze słonecznych stoków górskich; gapiła się gapieniem wielkim na zagajniki
kasztanów —i na niezmierzone ponad ich koronami obszary kamiennej pustyni. Tu i
owdzie zatrzymywała ją (zatrzymywała w dosłownym znaczeniu tego wyrazu)
prześliczna wistaria, wiosenna krasa Południa, błękitnymi sploty przesypująca się z
wyżyny nagich murów na drogi bite, zwisająca, jak bajeczne włosy nimfy Kalipso, ze
sztachet zaczarowanych ogrodów.
Ani się spostrzegła, ani obejrzała, kiedy bardzo daleko odeszła od wielce brudnych ulic
tak często wymienianego w historii nowożytnej miasta Ajaccio. Skręciła nieco z drogi
bitej i była na samym brzegu morza. Słońce już bardzo przygrzewało. Weszła też z
rozkoszą w prześliczne
templum,
za rubież cienia wielkiej pinii nadmorskiej. Ta pinia
miała korę szarą, porzniętą w grube skiby, pień zasię pochyły i rozwidlony ku szczytowi
na kilka konarów o barwie czerwonawożółtej. Aczkolwiek tak wielka, tak daleka i aż
nadmorska — wielka pinia przypominała sosnę znad Świdra, jak siostra przypomina
siostrę. Igły miała dłuższe, szyszki o kształcie inakszym, ale tak samo żywiczne obary i
ślepe osmoły ciekły z jej ran na grubą korę i, tak samo jak w gałęziach tamtej, mały
ptaszek sikorka, poświstując samemu sobie, wydłubywał smaczną strawę z łupinek
szyszki.
Ewa utkwiła w tym miejscu. Siadła na małej skałce pod pinią, podparła głowę rękoma.
Nogi jej stały na suszy, lecz już w tym miejscu, dokąd przychodziło morze. A
przychodziło do bujnej i wyniosłej trawy, jak gruby kożuch osłaniającej głęboki granit.
Błękitne, przezroczyste fale. wydłużając się i płaszcząc, czołgały się do stóp.
Zawsze jednakim głosem
zwierzały coś słuchaczce, niby niemowa, który by usiłował dźwiękami wyrazić głębiny i
ciemne tajemnice swego żywota. Dookoła była wielka cisza. Wiatr sączący się przez
gałęzie pinii sprawiał szum, który jeszcze podwajał wyrazistość ciszy. Ewa popadła w
otrupienie duchowe i w bezmoc fizyczną. Oczy jej spoczywały na każdej fali idącej do
brzegu — chłonęły ulotny błękit przelewający się w jej głębi przezroczystej do zielonego
zatajenia. Śniło się, że to ów błękit, tak śliski i ruchomy, wydaje morski szum... Kiedy zaś
oczy wznosiły się wyżej, gdy ogarniały zatokę i to miejsce rozpostarte, gdzie się zatoka
przemienia w dalekie, nieskończone morze — dusza leciała...
Wygięta, miękka linia — ni to okrągły wał na widnokręgu — świetlista jak samo światło,
nieruchoma a przecie idąca ku oczom, linia nieskończona, nie mająca początku ni końca
— wydzierała z piersi serce. W piersiach zostawała próżnia, żądza ogromu — i
wzdychanie z tej próżni ku nieskończoności. Ku czemuś bez granic, ku miejscu za
światem, ku widokom pozaziemskim dźwigały się opuszczone ręce. Ani cienia wiedzy o
tym, co to za uczucie. Konieczność... Nic — tylko pragnienie obszaru, wchłonienia
ogromu. Żądza ta nie dawała się osaczyć myślom i okryć nagości swojej znaną formą
pojmowania. Była to jakowaś wiedza wewnętrzna, bytująca za murem myśli. Dźwigała
się z duszy niby zapach z obszarów macchii...
Jak posiąść to wszystko, co jest, jak zdobyć, pochłonąć i swoim uczynić istniejący świat?
Jak owładnąć tym wszystkim, co było, i tym, co będzie? Jakże to może być, że owo.
błękitne morze i sine góry, i bytujące w nim senne wyspy, ten wszystek nieznany świat
— stał przed wiekami taki sam, a nas nie było? Jakże to może być, że nas nie będzie, a
on na wieki taki sam zostanie? I obejmą ten świat oczyma inni! Nazwą go swoim
własnym inni, nieznani, niewiadomi. Przed wiekami morski pirata uderzał tę zatokę
zbójeckimi oczyma... Rzymianie, włoscy tyrani, Frankowie, Ogarnął ją młodzieńczymi
oczyma Napoleon — i śnił tu, może w tym samym miej-
scu, swój sen o potędze, a który to sen był mniejszy, nędzniejszy niż późniejsza
rzeczywistość potęgi... Zdobył zatokę, morze, zamorski ląd, kraje, państwa, narody,
królów — a oto nie ma go wcale... Znikł jak fala.
Kiedyś chwycą to morze inni i — utoną w nim wraz z pamięcią ludzką o ich pracy.
Przejdą, staną się obcy, przechodnie, goście. Nie będzie do nich należała ta ziemia i nie
będzie należało morze, bo nie należy do nikogo. Morze jest dla wszystkich, lecz wszyscy
mu są obcy. Wszystko wyrzuci ze swego wnętrza i ciśnie ze wzgardą na ludzki brzeg. A
ziemia trupy rozpuści w sobie, pożre je i jak skąpiec przemieni na swoją korzyść. I nie
ma nikt swego własnego miejsca. Gdyż przemijamy jak fale, które zalśnią pięknością na
słońcu, zestarzeją się, spłaszczą i umrą.
Morze szumiące wyszarpywało z duszy nie te Wyrazy, lecz uczucie, które się poniekąd
w tych wyrazach zawiera. Morze tym uczuciem władało. Przemywało je nieskończonymi
falami jak ranę zropiałą. Przemywało je wielekroć. I rana myśli stała się czystą a
bezbolesną. Uczucie stało się przezroczyste i nieustraszone jak morze. Wzniosło się w
górę i rozszerzyło.
„Po cóżem ja je wtedy zabiła? — myślała Ewa bez trwogi, bez żalu, bez wzruszenia. —
Gdybym je teraz miała ze sobą!"
Nie byłabym tutaj — marzyła — tylko w Warszawie. Suszyłabym pieluchy, a Aniela
nazywałaby je bękartem. Horst by je obrzucał swymi spojrzeniami, a Barnawska
mówiłaby o nim swe aforyzmy. Lepiej mu tam! lepiej mu tam, gdzie jest! Lecz jego nie
ma, jak mnie nie było i jak mnie nie będzie. Stało się gnojem, jak ja się stanę... — nuciła
opierając głowę o pień chropawy wielkiego drzewa.
Zstąpił na nią spokój, ukojenie, zdrowa niezdolność do uczuć. Płynął przez nią szum
drzewa. Przerzucała się przez jej duszę wzdychająca chełb morza; patrzyła w morze i
uśmiechała się. Gdyby w słowa zamknąć jej czucie, toby może te słowa były:
— Morze! Jakże jesteś piękne, jakże zdrowe, jak prawe! Jakże jesteś wierne samemu
sobie i godne chwały swojej. Ty
jesteś jak miłość: całe zawierasz się w sobie. Wszystkie niemoce zwyciężasz
nieśmiertelnym uniesieniem, wszelkie choroby skazujesz na zapomnienie. Oddałabym ci
moją duszę poranioną, żebyś ją wzięło i kolebało w sobie, ty kolebko piastująca siłę i
wielkość!
Dałabym ci ciało me nagie, żebyś je kołysało na łonie swym wieczyście młodym. Ciało
moje jest piękne, a stało się godne pogardy. Ty jedno jedyne umiałobyś wymyć z głowy
przeklęte myśli, wypłukać nieskończonym chlustaniem ropę wspomnień nikczemnych!
Powiedz mi! Wszak miałam prawo zrobić tak, jak zrobiłam. Dzięki mnie przyszło na
świat, lecz nie ja chciałam, żeby się zrodziło. Nie ja je z nicości poczęłam. Byłabym z nim
na ręku ścigana jak zbrodniarka, a ono byłoby przeklęte przez cały rodzaj ludzki.
Narodziło się z najczystszej miłości, a było bękart. Ocaliłam je od nędzy istnienia wśród
ludzi, którzy ścigają bękarta jak wściekłego psa.
Morze! Ty umiesz obmywać grzechy, wracać dziewictwo i opłukiwać plugawość rodzenia
dziecka! Wróć mi dziewictwo! Wróć mi duszę moją dziewiczą! Wróć mi siłę, kiedym
jeszcze nie znała mężczyzny i żądz kobiecych, które on we mnie wynalazł.
Było już późno, kiedy się z zamyślenia ocknęła. Czas było wracać do hotelu na
południowy
lunch.
Poszła szybko. Przybyła właśnie na chwilę, kiedy siadano do stołu.
Nakrycie jej znalazło się przy nakryciu Jaśniacha, który już był zeszedł na dół. Był
mizerny, ale nieco bardziej ożywiony i rozmowny. Przy stole kilka zaledwie osób. Dwu
Anglików, jedna Angielka i trzy wstrętne Niemkinie, bełkocące bez przerwy i tylko między
sobą o tym, że morze tu jest piękne, morze jest bardzo piękne —
nicht wahr?
— morze
jest bardzo piękne —
o, ja!
Wreszcie oficer marynarki francuskiej. Z owych „Anglików"
pierwszy nazywał się Sapalski, a był z pochodzenia... Niemcem; drugi zwał się Herman
Landau, co również słabe dawało świadectwo o jego anglosaskości. Rzeczywistą była
tylko Angielka, a to już stwierdzały, gdyby nawet chciała zaprzeczyć, jej zęby, fryzura,
kodak itd. Właściciel hotelu, z miną profe-
sora farmakognozji, z krzywymi binoklami na nosie, które stale spadały, to w sos
pomidorowy, gdy go osobiście do stołu podawał z pieczołowitością godną
subtelniejszego specjału, czułe sprawił wrażenie rybami morskimi i dwakroć obnoszoną
pieczenią. Za to inne jego frykasy, nie wyłączając sera
broccio
(po korsykańsku barucz),
zgromadzona publiczność międzynarodowa, z wyjątkiem młodego wilka morskiego,
miała ostentacyjnie za niemożliwość. Młody oficer był czarny jak Murzyn. Miał
przepyszne, lśniące oczy, którym samochcąc dodawał wyrazu burzy morskiej. Golił cały
zarost z pozostawieniem włosów na podgardlu. Włosy nosił długie, spadające pasmami.
— Zupełny Kamil Desmoulins... — mruknęła Ewa do Jaśniacha, patrząc zresztą dla
niepoznaki na opatrzonego właściwym brzuszkiem Hermana Landau.
— Tamten! Ba, jeszcze jaki! Cóż za wspaniała fizys. Śnią się takiej bestii wielkie czyny,
gdy wyjeżdża z tej zatoki na jakimś tam torpedowcu! Jak to on musi mierzyć wzrokiem
burzliwe wały pod Monte-Rosso! A za kilkanaście lat będzie z niego opój z czerwonym
nochalem, zawalidroga, tyran dla majtków i wróg tych, co go wyścignęli w karierze...
Młody oficer, piłując tępym nożem gnat pieczeniowy, przysłuchiwał się tej polskiej mowie
z udaną obojętnością. Udawał również, że nie zwraca uwagi na Ewę. Ale niedługo trwała
ta wyniosła mistyfikacja. Wkrótce mu oczy zamigotały jak u kota i uśmiech rozmarzonego
żaka przewijać się począł po wargach. Ona nie zwracała na niego uwagi, ale również
pozornie. Była wesoła. Była pierwszy raz wesoła od dawien dawna. Śmieszyło ją
wszystko. Tak niegdyś, za dawnych lat (to znaczy przed trzema laty...) cieszyło ją życie,
gdy widziała, że szaleją za nią każde męskie oczy. .
Przyszła na nią teraz pasja, żeby ze siebie zrzucić zmorę. Zapragnęła pokokietować
południowca, Napoleonika z podgardlem a
la
Cavour, Kamila Desmoulins, zajadającego
ser korsykański zwany
broccio.
Rzuciła mu od niechcenia jedno spojrzenie (oczy
niezupełnie przewrócone, ale marzące — uśmie-
szek), a później zamknęła powieki na cztery spusty, jakby w tej sali, na miejscu, gdzie
siedzi czarny marynarz, znajdował się kredens, gospodarz w binoklach lub piec kaflowy.
Majtek przybierał kolejno miny już to najparadniej rozmarzone, już szatańsko groźne,
pąsowiał i zamyślał się, kokietował smutkiem dno swego talerza albo uśmiechał się z
banalnym cynizmem jak uczeń fryzjerski. Ewa nie raczyła go już dostrzec. Łaska została
wyczerpana i cofnięta.
W sobie czuła pusteczkę weselną, uciechę morską, zdrowie i nicość myśli. Gdy wstała
od obiadu i wyszła majestatycznie razem z Jaśniachem na werandę ogrodową, oficerek
wsunął się na balkon. Zmieszany i różowy jak pensjonarka, przedstawił się Jaśniachowi
jako Paul Mottez i prosił o zaprezentowanie go Ewie. Przyjęła go wyniośle i zmierzyła
takim wzrokiem, że znowu najeżył się. jak bałwan morski. Po chwili wykonał zamiar
powzięty: zaczął wyładowywać ze siebie kilka wyrazów rosyjskich, których się nauczył z
miłości dla zaprzyjaźnionego mocarstwa w czasie odwiedzin przez narodową eskadrę
portu w Kronsztadzie. Ewa wstrzymała jego zapędy krótkim i suchym jak pieprz
frazesem, że nie rozumie tych słów. Jest Polką — bo i tak dalej... Po chwili banalnej
rozmowy odeszła do siebie, szeleszcząc złowieszczo jedwabną spódnicą. Gdy szła po
schodach do swego pokoju, zanosiła się od śmiechu, od istotnego śmiechu. Miała
dziwne uczucie, że słońce, gdy szła na spacer, przenikło przez skórę jej ciała, że
nasyciło ją światłem. Byłaby nadto przysięgła, że żyły ma pełne zapachu macchii.
W pokoju swym nie mogła usiedzieć. Wyniosła krzesełko na balkon i poczęła napawać
się widokiem ogrodów, wonią pomarańcz i fiołków, a nade wszystko różowym
drzeweczkiem odpuszczenia.
Nierychło, pokasłując, przywlókł się na górę Jaśniach. Zaraz wypełzł ze swojej nory na
jaśnię białego balkonu i rozpostarł się na długim leżaku. Wyglądał na tle iskrzącego się
marmuru z Carrary jak brzydka, szara liszka. Słońce raziło go w oczy, więc je (oczy)
przymknął i osłonił czoło białą cza-peczką. Chude ręce zwisały jak u trupa, długie
gnaciska tkwiły bezładnie jak złożone cepy. Ewa przypatrywała mu się z ironicznym
uśmiechem. Przyszła jej do głowy dziwna myśl, po co też taki „gad" żyje na świecie?
Jeżeli bowiem żyje ten z dołu Kamilek Desmoulins — no, to zrozumiałe. Może wleźć na
wieżę, gdyby tam powiewała jedwabna halka, może się wdrapać po gładkim murze na
wieżę w Pizie, jeżeliby mu stamtąd posłać powietrznego całuska. Skoczy do studni,
gdyby tam wrzucić pachnącą różę... A taki! Gdyby mu powiedzieć: — Jaśniachu,
Jaśniachu, kocham cię! — zastanowiłby się z pewnością, przede wszystkim, czy on ma
prawo kochać się, a następnie, czy już wszyscy ludzie także kochają, a dopiero na
końcu, czy mu to nie zaszkodzi na kaszel i system nerwowy.
— Jest jedno miejsce w
Hamlecie,
gdzie ten utrapiony mówi: „Tabliczki! Warto, abym na
nich umieścił, że można się uśmiechać, a być łotrem!" My
tables

meet it is I set it
down...
Pamięta to pani? Gdy spotkał ducha... — rzecze Jaśniach nie podnosząc głowy
ani powiek?
— Nie pamiętam.
— Jest to nieśmiertelne.
— Cóż w tym jest tak nieśmiertelnego?
— Chciał zapisać co prędzej tę myśl, która się wysunęła, jako odkrycie, ze wszystkiego,
z całego ogromu życia. Widzi pani — chciał zapisać prawdę, która stała mu przed
oczyma przez chwilę jako ostatni wynik, jako różnica zostająca z całego
życiowego obrachunku, ze wszystkiego waru spraw otaczających, z uwag nad
ludźmi,-nad ich
czynami i nad naszą o nich myślą. Jest to ostatnie, co jest. Ostatnie słowo, zamienione
przez cierpienie na brylant prawdy. Jeśli takiej myśli nie zapisać, to się rozwieje, zniknie.
Bo te myśli są najtrudniejsze. Znikają jak cudne sny.
—- A to i panu zdarza się mieć takie myśli? — spytała, żeby tylko coś powiedzieć.
— Drwi sobie pani ze mnie A jednak tak jest, niestety! Czasem przeszywają mię te myśli
nieznośne. Zwykle w takich razach nie mogę pisać.
— Dlaczego?
— Bo leżę jak kłoda albo jestem zabity na duszy, i wszystko mi jest jedno. Jest „taka"
myśl, ale cóż z tego, że jest? Po cóż ona i na co komu się przyda? Niech przepada wraz
ze mną!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • filmowka.pev.pl
  •