Żurek Jerzy - Casanova, 1957 ebooków literatury polskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Aby rozpocząć lekturę,kliknij na taki przycisk,który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.Jeśli chcesz połączyć się z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PLkliknij na logo poniżej.JERZY ŻUREKCASANOVA2Tower Press 2000Copyright by Tower Press, Gdańsk 20003PAMIĘĆPrzypomnienie ciężkie i mroczne jak koszmarny sen...Miał ją już pod sobą, kobietę o śpiewnym imieniu, którego nie potrafił wypowiedzieć bezśmiechu i o jasnej, jakby przezroczystej skórze, trzymał ją nagą w objęciach i czuł jak pa-znokcie żłobią mu plecy w rytm gwałtownych poruszeń bioder. Nie chciał, żeby się rozbiera-ła, wolałby powoli wyłuskiwać jej podniecające tajemnice z szeleszczących sukien, zrobiła tojednak sama z szybkością i determinacją, która nieco go zdziwiła u uznawanych za oziębłekobiet północnej rasy. Z próżności jedynie, a któż by nie był, do diabła, próżny w takiej sytu-acji – uznał to za hołd dla jego męskich uroków. Była jego zdobyczą, kolejną ofiarą wyrafi-nowanych zalotów, sprawdzonych w sypialniach całej Europy, ale w końcu także przyjaznąludzką istotą, ofiarowującą mu swoje ciepło i tkliwość w tym kraju chłodu i podejrzliwości.Był jej za to po ludzku i po męsku wdzięczny, lubił ją, otwierając powoli i uważnie, szukającźródeł tej podniecającej tkliwości, a kiedy je odnalazł i zaczął dalej odkrywać, poszerzać izgłębiać, już prawie kochał tę obcą kobietę o znajomym ciele.Coś upadło za drzwiami, raz, drugi, dziewczyna szarpnęła się niespokojnie, ale on, bliskijuż spełnienia, niczego nie słyszał i nie czuł, jeszcze chwila i wystrzeli ognisty pocisk do swejszczęśliwej gwiazdy. Był gotów – gdy drzwi pękły z trzaskiem i groźnie wpadło do pokojuświatło, a z nim chłód i ludzie, gromada ludzi. Dziewczyna umknęła spod niego, jak kocicaspadła za łóżko, zostawiając go nagiego, wypiętego w stronę niebezpieczeństwa, tryskającegonasieniem w skołtunioną pościel. Był jeszcze zwierzęciem – zanim chłodne ostrze dotknęłobezbronnego karku, zanim zatrzeszczały zadarte do tyłu włosy i zanim oczy oślepły od przy-stawionej do twarzy pochodni – na czworakach runął w stronę okna. Dziewczyna zaskowy-czała jak opętana i chciała go złapać – pomóc napastnikom czy uratować choćby kroplę tegoświetlistego ciepła, które rozsiewał szczodrze naokoło – ale nie zdążyła. Szarpnął zasłonę ibez zastanowienia – skoczył. Szyba rozprysła się na tysiąc krwawych cętków, wyleciał nabalkon i zaraz – czując, że walczy o życie – porwał się do szaleńczej ucieczki.Balkonowy krużganek wokół pałacu, kolczaste krzewy, żwirowana alejka, potem niedbalebrukowana droga, jakieś ciemne kształty zabudowań. Nie czuł najpierw chłodu ani bólu stóp,młócących zmarzniętą ziemię z taką samą zawziętością, co przed chwilą jego dziarska mę-skość gorący brzuch tej kobiety o jasnej, jakby przezroczystej skórze. Nie słyszał pogoni,niczego nie słyszał prócz łomotu krwi w skroniach i coraz głośniejszego, rozrywającego piersioddechu. Co robić, dokąd biec? Daleko nie ucieknie, okryty tylko w strzęp zasłony. Musi sięgdzieś ukryć, przeczekać, wywiedzieć co to było, co się, u diabła, stało. Zazdrosny mąż czykochanek?Przeskoczył jakieś ogrodzenie, jedno, drugie, potem zatrzymywany, popychany i obracanyprzez zwarzone chłodem gałęzie, przedarł się przez żywopłot. Bliski już wyczerpania biegłmiędzy rzędami kolących krzewów, z bolesnym żwirem pod stopami, nie musząc już wybie-rać kierunku ucieczki, coraz mniej ufny w jej szczęśliwy koniec. Poderwał się jeszcze raz,kiedy zobaczył dom, światło w kilku oknach, jakieś postacie przy półuchylonych balkono-4wych drzwiach. Już miał na języku: Jestem Giacomo Casanova, niech was nie zwiedzie strój iokoliczności, kawaler szlachetnego rodu – gdy, jakby czekając na tę okazję, na tę chwilę po-wrotu do przytomności, przeszył go na wskroś nagły powiew mrozu, zatykając usta tępym,morderczym kaszlem.Potoczył się gwałtownie do przodu, już bez zastanowienia poleciał do światła, do ciepła,do ludzi. Pomogą mu, muszą mu pomóc. Uciec, a może nawet wyjaśnić całe to nieporozu-mienie. Nie zrobił przecież niczego złego, u diabła! U diabła. Pietro, jego Pietro, co on tu ro-bi, co... Ocknął się na środku pokoju, dygocąc teraz nie z zimna, a z przerażenia – co za ma-kabryczny sen we śnie strasznym, koszmar w koszmarze – odwracały się do niego twarzetych, przed którymi uciekał, odsłaniały jedna po drugiej swą wściekłość i pogardliwy tryumfgęby mundurowych i przewodzącego im cywila, a wreszcie zza zasłony czesanych spokojniewłosów łypnęła, czy nie figlarnie, kobieta o śpiewnym nazwisku i przezroczystej skórze. Pie-kło!– Jestem szlachcicem, panowie – wychrypiał w złowróżbnej ciszy – nie pozwolę się taktraktować.Zaskrzypiały najpierw skórzane buty cywila, Pietro, ten tchórz Pietro skulił się pod ścianą.Krępy blondyn o wyłupiastych oczach postąpił dwa kroki w jego stronę.– Nie jesteś żadnym szlachcicem, panie Casanova – obnażona szpada błysnęła w rękutamtego – jesteś wściekłym ogierem, któremu przydadzą się cugle.Błyskawicznym, ale i delikatnym ruchem szpady zerwał z niego resztki zasłony. Casanovaszarpnął się, w odruchu wściekłości chciał się rzucić na tamtego z gołymi rękami, gołyminogami, gołą piersią i gardłem gołym, ale zamarł przerażony widokiem ostrza wycelowanegow podbrzusze.– A może tylko parszywym psem, któremu trzeba będzie obciąć jaja.Pietro, ten tchórz Pietro ruszył mu na pomoc, odbił się od ściany i z rozcapierzonymi rę-kami skoczył między żandarmów, odtrącił jednego, drugiego. Trzeci, wysoki chudzielec, zniespodziewaną u takiego dryblasa chyżością, zamachnął się szablą i ciął z odchylenia takstraszliwie, że – Jezu przenajświętszy! – głowa Pietra przechyliła się nagle dziwacznie, od-skoczyła od szyi i niby piłka, którą widział kiedyś na angielskim dworze, potoczyła się podnogi czeszącej włosy kobiety.Zanim pojął, co się stało, trzymał w nagich ramionach, jak niedawno tę kobietę, napinającąteraz twarz do straszliwego krzyku – ciepłego, tryskającego krwią trupa.Ocknął się zaniepokojony czy nie krzyczał przez sen. Ale nie – jego towarzysze podróżysiedzieli nieporuszeni. Starszy, wyglądający na kupca, drzemał, szeroko rozdziawiając usta.Emanowała od niego bliżej nieokreślona, groźna i poczciwa zarazem siła. Krótkie mięsisteplecy, sczepione ze sobą szczelnie jak ogniwa łańcucha, rozwarta gęba wsysająca powietrze zhurkotem i mlaskaniem, a wyrzucająca je z impetem wulkanu. Cały świat można wchłonąćtaką, gębą, przetrawić i wypluć w ciągu jednej sekundy. Nie zginie naród, który ma takichkupców, pomyślał bez zazdrości o przyszłość swojego. O ile to rzeczywiście jest kupiec. O ileto nie jest zupełnie ktoś inny. Cóż, nie zginie i państwo, które ma takich policjantów.Drugi pasażer był znacznie młodszy, choć starał się wyglądać i zachowywać poważnie.Lodowata, lekko pogardliwa mina, widoczna troska o każdy szczegół ubrania i postawy, jak uwszystkich młodych, ambitnych i bez grosza ludzi, pragnących zrobić karierę. Prawie się nieodzywał od początku podróży, pochłonięty swoimi sprawami. Przeglądał jakieś dokumentybankowe, na postojach zaś znikał szybko i nawet jadał oddzielnie w swoim pokoju. Giacomobył mu właściwie wdzięczny za tę powściągliwość. Sam wolał się nie wdawać w rozmowy.Po tym wszystkim co miał za sobą, wiedział przynajmniej jedno – tu, w tym strasznym kraju,5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]