(26) - Pilipiuk Andrzej - (Olszakowski Tomasz) - Pan Samochodzik I Zaginiony Pociag, ebooki, Pan Samochodzik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TOMASZ OLSZAKOWSKI
Pan Samochodzik
i
zaginiony pociąg
Wstęp
Z daleka niósł się huk dział, ale tu, przeszło trzydzieści kilometrów od linii fron-
tu, było cicho i spokojnie. Kwiecień 1944 roku był dość chłodny, jednak leżący w ro-
wie obok torów radziecki wywiadowca prawie nie czuł zimna. Syberyjska kurtka z psiej
skóry była nieprzewiewna i nieprzemakalna. Czekał... Minęła północ, później pierwsza
i druga w nocy. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydać, że zasnął, ale on cią-
gle czuwał wsłuchany w odległe odgłosy bitwy. Rozpoznawał miarowy huk radzieckich
haubic i sporadyczne wystrzały niemieckich. Najwyraźniej hitlerowcom kończyła się
amunicja. Nieoczekiwanie ucho syberyjskiego tropiciela wychwyciło jakiś inny dźwięk.
Odległy stukot pociągu.
Wczołgał się głębiej w rów, rozwijając cienki kabelek zakończony słuchawką. Drugi
jego koniec, zakończony prostym węglowym mikrofonem, był przytwierdzony do jed-
nego z podkładów toru. Włożył słuchawkę do ucha. Po charakterystycznym stukocie
silnika rozpoznał przedwojenną radziecką lokomotywę OW. Uśmiechnął się zadowolo-
ny. Wsłuchał się uważniej. Drugi tłok w silniku przepuszczał paliwo, świadczyły o tym
suche trzaski. Rozłączył kabelek. Hałas był już tak duży, że groził uszkodzeniem bęben-
ków. Pociąg wyjechał zza zakrętu. Był zaciemniony, jedynie z przodu pozostawiono nie-
dużą latarnię, ale nawet w słabym świetle księżyca widać było całą masę szczegółów.
Przed lokomotywą sunęło kilka wagonów. Widocznie obsługa obawiała się min. Zresztą
zupełnie słusznie. Za lokomotywą sunął opancerzony wagon. W niebo groźnie celowa-
ły lufy zenitówek. Za wagonem pancernym jechały wagony towarowe. Dziewięć czte-
roosiowych i trzy mniejsze, dwuosiowe. Na dachach siedzieli SS-mani. Światło księżyca
odbijało się w faszystowskich orzełkach, umieszczonych na czapkach, i srebrnych em-
blematach. W ciemności błysnął czerwony punkcik. Któryś z nich palił papierosa. Na
twarz wywiadowcy wypełznął ponury uśmiech. Widocznie Niemcy uznali, że ochrona
nie powinna wiedzieć, co znajduje się w wagonach. Siedzących na dachach będzie moż-
na wystrzelać jak kaczki...
Skład zamykał znowu wagon pancerny, najeżony wokoło lufami działek, i jeszcze
jedna lokomotywa, jadąca tyłem. Jeśli pierwsza wpadnie na minę albo na skutek ostrza-
łu stanie się niezdatna do użytku, ta będzie w stanie odciągnąć cenny ładunek w dru-
2
gą stronę.
Wywiadowca odczekał jeszcze dziesięć minut, po czym wypełzł z rowu. Na drut
trakcji elektrycznej zarzucił specjalny kabel podłączony do niedużego nadajnika. Po-
kręcił gałkami dostrajając się do częstotliwości roboczej. Napięcie w sieci skakało, ale
nadajnik był w stanie poradzić sobie z tymi zakłóceniami.
— „Mewa-3”, „Mewa-3”, wołam „Gołębia” — rzucił w mikrofon. Po chwili z ogrom-
nej odległości dał się słyszeć głos.
— „Gołąb-1”, „Gołąb-1”. Mów „Mewa-3”.
— Ładunek X-37 przejechał koło mnie o 2.46. Szedł w stronę Piechowic. Ochrona
zgodnie z meldunkiem „Czajki”.
W słuchawkach przez chwilę panowało milczenie, po czym rozległ się oddalony
głos.
— „Sowa-2”, tu „Sowa-2”. Powtórz „Mewa-3”.
— Pociąg minął mnie. Poszedł na zachód.
— Ja „Sowa-2”, Piechowice Górne. Pociąg mnie nie mijał. Analiza akustyczna nie wy-
kazała zbliżania się.
Agent „Mewa” zaklął cicho. Do rozmowy włączył się „Gołąb”. Musiał być daleko,
może nawet kilkadziesiąt kilometrów. Słychać go było, jakby nadawał z księżyca.
— Musieli skręcić na jakiś boczny tor i pewnie zamaskują pociąg, by następny od-
cinek zrobić w ciągu nocy. Musicie odnaleźć obiekt. Kolejny kontakt 3.30. Bez odbioru.
Nasłuch ciągły.
Agent szarpnięciem zerwał kabel z trakcji i zwinąwszy schował urządzenie do tor-
by.
Nasuwa się tu zasadnicze pytanie: czy hitlerowcy nie mogli się domyślić, że ktoś
używa linii trakcyjnej do przesyłania komunikatów wywiadowczych? Oczywiście mo-
gli. Skoro mogli się domyślić, czy mogli je podsłuchać? Jak najbardziej. Czy to zrobili,
trudno powiedzieć, odpowiednie archiwa niestety się nie zachowały. Jednak nawet je-
śli przechwycili rozmowy płynące po drutach, to na niewiele im się to przydało. Jak na
złość na zapleczu frontu nie było w tym czasie fachowców od języka jakuckiego. Agent
„Mewa” wydobył z rowu niewielki rower, przystosowany do jazdy po torze kolejowym
i popedałował w ślad za pociągiem. Po upływie dwudziestu minut cichy skrzyp ostrzegł
go, że z naprzeciwka nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Zahamował i zestawiwszy ro-
wer z torowiska przyczaił się w rowie. Tamten musiał zrobić to samo, przez dłuższą
chwilę panowała bowiem niczym nie zmącona cisza. Mewa rzucił na tory kawałek ka-
mienia.
— „Sowa” — dobiegł go szept z ciemności.
— „Mewa” — odpowiedział naciągając na twarz maskę.
Dla bezpieczeństwa operacji agenci nie mogli znać nawet swoich twarzy. Ponieważ
3
księżyc wyszedł właśnie zza chmur i oświetlał tory, obaj wywiadowcy spotkali się w cie-
niu krzaków.
— Gdzie pociąg? — zapytał „Sowa”.
— Sam jestem ciekaw. Musiał przecież przejechać obok ciebie.
— Nie przejechał. Dalsze posterunki także nie potwierdziły jego obecności.
— Przecież nie zapadł się pod ziemię!
— Dwadzieścia kilometrów toru i żadnej mijanki, żadnej bocznicy, żadnych ślepych
torów. Nic.
Wyjęli z toreb sztabówki wydrukowane na jedwabiu spadochronowym i natarte fos-
forem, co umożliwiało odczytywanie ich w nocy, bez użycia światła.
— Popatrz na to — „Mewa” wskazał punkt na mapie. — Zakłady Karelma. Przed
wojną mieli w tym miejscu bocznicę kolejową. Dziwne, że teraz nie mają.
— To zupełnie blisko. Sprawdźmy!
Ruszyli po cichu na rowerach i niebawem dotarli do miejsca, gdzie tor rozgałęział się.
Bocznica urywała się po chwili ślepo. Dalszy odcinek szyn rozebrano.
„Sowa” badał ziemię.
— Rozkręcili — powiedział. — Zupełnie niedawno — podniósł z ziemi mutrę. Była
jeszcze ciepła.
— Nie mogli zdemontować tak długiego odcinka — mruknął „Mewa”.
Przeszedł kilka kroków i stanął przed niewielką łączką. Wsunął dłoń pod trawę.
— Sprytne Niemiaszki — mruknął z uznaniem. — Wyjęli kawałek toru z podkłada-
mi, a resztę nakryli darnią.
— Czyli pociąg musi być tam — „Sowa” wskazał gestem ciemny mur otaczający fa-
brykę.
— Naszym obowiązkiem jest to sprawdzić. Tylko najpierw nadam meldunek.
Zarzucił drut na linię trakcyjną i wywołał „Gołębia”. Kończył właśnie przekazywanie
informacji, gdy wokoło rozbłysło kilkadziesiąt latarek.
— Wot... — tu rzucił bardzo niecenzuralne rosyjskie słowo.
Zwinął się w kłębek i sturlał do rowu. Z torby wydobył pięć granatów. Wyrwał za-
wleczkę z pierwszego i cisnął go w największą ciżbę wrogów. Rozległ się gwałtowny wy-
buch i latarki gasnąc poleciały na wszystkie strony. Zza nasypu usłyszał szczekanie ra-
dzieckiego rewolweru nagan. „«Sowa» też znalazł się w pułapce” — skonstatował. Na-
szykował kolejny granat. Po drugiej stronie torowiska rozległo się kilkanaście salw z pi-
stoletu maszynowego. Nagan umilkł.
„A więc «Sowa» dostanie order pośmiertnie” — pomyślał.
Wokół niego panowała cisza. Czekał. Niemcy zaczęli się czołgać. Być może sądzili, że
nie usłyszy, ale ucho nawykłe do szmerów skradających się syberyjskich tygrysów po-
wiedziało mu, gdzie oni są. Cisnął kolejny granat, a po chwili jeszcze jeden. W fabry-
4
ce włączono syrenę. Przez bramę wyjechały dwie ciężarówki. Opodal jęczało paru ran-
nych. Po drugiej stronie torów błyskały latarki. Pułapka. Ale ciągle nie wiedzieli, gdzie
jest. To dawało mu pewne szansę. Ciężarówka zatrzymała się na drodze o dwa metry od
niego. Cisnął kolejny granat. Wpadł na skrzynię pomiędzy Niemców.
„Mewa” przebiegł pod podwoziem i rzucił ostatni granat, w tych po drugiej stronie
toru. W rozbłysku dostrzegł ciało „Sowy” podziurawione kulami i jego torbę. Po chwili
ściskał w dłoni jeszcze cztery granaty. Koło płonącej ciężarówki zatrzymał się motocykl
z dwoma oicerami. Ci wyskoczyli z maszyny i zaczęli coś pokrzykiwać. Najwidoczniej
nikt nie zauważył, że jest po tej stronie drogi, bo hitlerowcy zaczęli strzelać po krzakach.
Powolutku kryjąc się za burtą płonącego pojazdu podszedł bliżej. Rozejrzał się uważnie.
Błyski latarek i tupot podkutych buciorów otaczał go ze wszystkich stron. Rzucił jesz-
cze dwa granaty, strzałami z nagana wysłał na tamten świat oicerów i wskoczywszy na
motor ruszył naprzód. Huknęły salwy z pistoletów maszynowych. Jakiś Niemiec zabiegł
mu drogę, ale siła uderzenia pojazdu odrzuciła go na bok. Rosjanin zdołał zapanować
nad kierownicą.
Nieoczekiwanie poczuł silne uderzenie w plecy. Wywalił się razem z motocyklem.
Musieli traić go w kręgosłup, bo stwierdził, że zupełnie nie ma czucia w nogach. Zbliża-
li się. Naszykował ostatnie dwa granaty. Rzucił je, gdy byli naprawdę blisko. Wiedział, że
już nie ucieknie. Zza kołnierza wyjął ampułkę i włożył w usta. Znowu strzelali, ale wrak
motocykla trochę go chronił. Wystrzelił jeszcze pięć razy z nagana. Skończyły się nabo-
je. Podrzucił w dłoni ciężki syberyjski nóż. Znowu się zbliżali. Tym razem nadchodzili
pewnie, nawet się nie kryli. Wiedzieli, że nie ma już amunicji.
— Gdybym miał jeszcze jeden granat — westchnął.
A potem nieoczekiwanie cisnął nożem. Widział blisko wykrzywione wściekłością
twarze i tego jednego, który z rękojeścią sterczącą z piersi walił się na żwir, a potem
zgryzł ampułkę. Poczuł palący smak cyjanku w ustach i odpłynął w ciemność. Huku
wystrzałów już nie usłyszał...
* * *
Niemcy przetrząsali krzaki zbierając rozerwane eksplozjami granatów szczątki swo-
ich towarzyszy. Zwłoki w hitlerowskich mundurach spoczywały na prowizorycznych
noszach. Ich szereg wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Kałuże krwi wsiąkły już
w żwir. Wstawał świt. Gruppenführer Klaus von Ronvik, dowódca pociągu X-37, popa-
trzył w zadumie na dwa ciała radzieckich zwiadowców leżące na poboczu drogi.
— Jakie straty? — zapytał.
— Czterdziestu jeden zabitych, prawie sześćdziesięciu rannych.
— Mein Gott! Gdyby Führer miał takich żołnierzy... — w jego głosie pojawił się mi-
mowolny szacunek.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]