Čapek Karel - Osiem twarzy mistrza Foltyna, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KAREL ČAPEK
OSIEM TWARZY MISTRZA FOLTYNA
PRZEŁOŻYŁA EMILIA WITWICKA
TYTUŁ ORYGINAŁU «ŽIVOT A DILO SKLADATELE FOLTYNA»
I
Sędzia okręgowy Szimek
PRZYJACIEL Z MŁODYCH LAT
Kiedy poznałem Bedę Foltena — wtedy oczywiście na szkolnych zeszytach
podpisywał się jeszcze: Bedrzych Foltyn — miałem trochę ponad szesnaście lat.
Zostałem właśnie przeniesiony z innej szkoły do szóstej klasy gimnazjum, gdzie
uczęszczał Foltyn, a przypadek, który tak często decyduje o losach ludzkich,
zrządził, że posadzono mnie z nim w tej samej, porysowanej i pociętej
scyzorykiem ławce. Szóstoklasistę Foltyna pamiętam tak dokładnie, jak bym go
widział wczoraj: wybujały chłopiec o delikatnej cerze i gęstych, wijących się,
kasztanowych włosach, które stanowiły przedmiot jego dumy i szczególnej troski;
oczy krótkowidza, wypukłe, jasnobłękitne, długi nos i silnie cofnięta broda,
duże, wiecznie spocone ręce, z którymi nie wiedział, co począć — typowy
nieporadny dryblas w okresie dojrzewania. Wyglądał zawsze, jak by się czuł czymś
urażony i odpowiadał na to cichą a wyniosłą pogardą. Na pierwszy rzut oka nie
wydał mi się zbyt sympatyczny; wkrótce też spostrzegłem, że nie ma w klasie ani
jednego przyjaciela i starannie unika wszelkiego zetknięcia z gromadą kolegów.
Ja sam nie byłem świetnym uczniem, ale w każdym razie ponuro i uparcie zmagałem
się ze szkołą, nauką i belframi. Byłem raczej brzydki, mały i miałem krzywe
nogi, a wszystko to sprawiło, iż powziąłem twarde postanowienie, że się nikomu
nie dam. Pewnie też dlatego wyniosłem ze szkoły pełno blizn, ale przebrnąłem
przez nią zwycięsko. Gorzej było z Foltynem. Jego namiętną ambicją była chęć
wybicia się, cierpiał przy tym jednak na beznadziejną tremę. W domu obkuwał się
jak szalony, ale kiedy w szkole wywoływano go do odpowiedzi, zaczynała mu się
trząść broda, nie mógł z siebie słowa wydobyć, przełykał tylko nerwowo ślinę, aż
grdyka podskakiwała w jego długiej, miękkiej szyi.
— Siadaj, Foltyn — cedził profesor niemal z obrzydzeniem. — Zamiast fryzury
lepiej pilnowałbyś matematyki.
Foltyn siadał zmiażdżony, przełykał ślinę, a do jego wodnistomodrych oczu
napływały łzy. Poruszał przy tym wciąż jeszcze wargami, jak gdyby teraz dopiero
formułował poprawną odpowiedź. Nie chcąc okazać, że jest bliski płaczu,
przybierał minę chmurną i obrażoną. Miało to oznaczać, że w głębokiej pogardzie
ma dwóję, którą oberwał, profesora, matematykę i w ogóle całą szkołę. Belfrowie
go nie lubili i dokuczali mu na każdym kroku.
Brała mnie litość, kiedy tak stał obok mnie z trzęsącą się brodą i
podskakującą grdyką, toteż usiłowałem mu podpowiadać. Z początku, nie wiem
czemu, obrażał się za to.
— Przestań — wyszeptał ż wściekłością i oczyma pełnymi łez, kiedy nasz
łacinnik kazał mu usiąść i postawił słabą trójkę. — Ja nikogo o nic nie proszę.
Ale wkrótce przyzwyczaił się do tego, że mu pomagam. Uczył się o wiele
sumienniej niż ja, był zdolny, niezwykle pojętny i ambitny, ale brak mu było
całkowicie pewności siebie. Ja wiedziałem dużo mniej, za to miałem więcej
tupetu. W krótkim czasie Foltyn liczył już tylko na mnie, przyjmował moją pomoc
jako sam przez się zrozumiały haracz. Pewnego razu, kiedy nie napisałem mu
zadania, obraził się śmiertelnie, a wyglądał przy tym tak naburmuszony i
nieszczęśliwy zarazem, że omal nie zacząłem go przepraszać. I służyłem mu dalej.
O ile mi wiadomo, pochodził tak jak i ja z niezamożnej rodziny. Ojciec jego
był kancelistą albo czymś w tym rodzaju. Mieszkał Foltyn u ciotki, starej panny,
należącej niegdyś do miejscowej elity. Bogu tylko wiadomo, E czego się
utrzymywała,
chyba z odnajmowania pokoju. Ale jak ktoś może wyżyć z tego, że odnajmuje
pokój jednemu biednemu studentowi — to mi się w głowie nie mieści. Na mnie
zawsze robiła wrażenie mola żerującego w starych pelerynach i salopkach. Swego
„Frycka”, jak go nazywała, kochała ogromnie i rozpieszczała, o ile to przy
takiej nędzy było możliwe.
— Na Frycka się uwzięli — skarżyła się nieraz — bo jest o wiele zdolniejszy
od nich. Ale on jeszcze kiedyś pokaże, co w nim siedzi. Dopiero będzie im wstyd.
— Mnie tam, ciociu, wszystko jedno, co kto o mnie myśli — odpowiadał Frycek
wyniośle i boleściwie i potrząsał swoją wypielęgnowaną grzywą. — Żeby nie tatuś,
to bym uciekł z tej idiotycznej budy! Wiem, co bym zrobił, dopiero wszyscy
wytrzeszczyliby oczy!
Chodziłem do nich odrabiać z Fryckiem lekcje. Mieszkali w pokoju z kuchnią.
Połowę pokoju zajmowało przyjemnie zachrypnięte pianino, pamiątka z czasów,
kiedy ciotka, ufryzowana w loczki — taka spoglądała na nas ze starej fotografii
— uczyła się wygrywać Modlitwę dziewicy i Dzwonki wieczorne.
Powolutku, jak to zwykle między dorastającymi chłopakami bywa,
zaprzyjaźniliśmy się. Tworzyliśmy dziwną parę: on — chudy dryblas o dziewczęcej
cerze i błękitnych oczach, ze złotymi, wełnistymi jak baranie runo włosami; ja —
krepy, ciemny, z czupryną ostrzyżoną na jeża. Chłopcy pokpiwali sobie z tej
przyjaźni.
Pewnego dnia siedzieliśmy u Frycka i gadali o tym i owym. Zmierzch już
zapadał, w piecu żarzył się ogień i serce ściskało mi się od nadmiaru nagłego,
nieokreślonego wzruszenia. Frycek milczał i tylko przegarniał włosy długą, białą
ręką.
— Zaczekaj chwilę — szepnął nagle tajemniczo i zniknął w kuchni.
Po chwili wrócił; miał na sobie jakąś fioletową jedwabną kurtkę i kroczył jak
lunatyk, jak by unosił się nad ziemią. Bez słowa podniósł wieko pianina, usiadł
na taborecie i zaczai improwizować. Wiedziałem, że uczy się grać na fortepianie,
ale to było dla mnie coś nowego.
Frycek grał, przechodząc od melodii do melodii, z odrzuconą w tył głową i
zamkniętymi oczyma. Potem jak złamany pochylał się, ledwo muskając klawisze. A
gdy melodia potężniała, prostował się i on, jak gdyby go to forte unosiło i
porywało. Wreszcie hałaśliwie, z całych sił, zmącił klawiaturę i odrzucił głowę
do tyłu. Tak pozostał, póki melodia nie przebrzmiała. Oczy miał blade,
wytrzeszczone, jak by oglądał inny świat; wyczerpany, oddychał ciężko.
Nie znam się na muzyce; katarynka może mnie wzruszyć tak samo jak chóry
anielskie, ale co jest lepsze — tego nie potrafią ocenić. Ekstaza muzyczna
Foltyna napełniła mnie niemal przerażeniem; było mi czegoś wstyd, a jednocześnie
ogarniał mnie zachwyt.
— To było bajeczne — oświadczyłem z uznaniem,
Frycek ocknął się jak ze snu, przesunął ręką po czole i wstał.
— Wybacz — usprawiedliwiał się — ale kiedy t o na mnie przychodzi, muszą… To
jest silniejsze ode mnie.
— A dlaczego masz taką fioletową kurtkę? — wyrwałem się.
Frycek wzruszył ramionami.
— .Wkładam ją zawsze, kiedy gram. Inaczej nie mogę tworzyć, rozumiesz?
Nie rozumiałem ani w ząb, ale nie byłem tak zupełnie pewny, czy się to jednak
w jakiś sposób nie wiąże z muzyką. Foltyn zbliżył się do mnie i podał mi rękę.
— Słuchaj, Szymek, nikomu o tym ani słowa. To nasza tajemnica.
— Niby co? — zapytałem nie rozumiejąc.
— Że jestem artystą — wyszeptał Foltyn. — Wiesz, chłopcy by się śmieli, a
belfry jeszcze gorzej by się na mnie wściekały. I tak widzą, że gwiżdżę sobie na
ich nauką. Nie masz pojęcia, jak mnie to upokarza, kiedy muszę wykuwać te ich
słówka i wzory.
Ja siedzę w klasie i słyszę muzyką, muzykę…
— A dawno już wiesz, że jesteś artystą?
— Dawno. Dwa lata temu dostałem się przypadkowo na koncert. Powiadam ci, to
było coś nadzwyczajnego. Ten człowiek grał, aż mu Włosy opadały na klawisze.
Wtedy właśnie zrozumiałem… Zaczekaj — szepnął tajemniczo — dotknij o tu, do
skroni. Czujesz?
— Co? — zdziwiłem się. Namacałem tylko jego włosy kędzierzawe jak sierść
pudla.
— Mam wypukłe skronie. To oznacza rzadko spotykany talent muzyczny. Znana
rzecz — dodał niedbale. :— Tak samo rozpiętość palców. Dziesięć klawiszy obejmę
jak nic. Widzisz, ja chcę mieć pewność, że w sztuce dojdę do czegoś. I czuję to,
wiem…
Pamiętam, jak by to było dziś: w ciotczynym pokoiku zrobiło się już zupełnie
ciemno, tylko co jakiś czas błyskał spadający przez ruszt rozżarzony węgielek.
Siedzieliśmy trzymając się za ręce, dwaj biedni, zakłopotani chłopcy; jego dłoń
była nieprzyjemnie chłodna i wilgotna, ale ściskałem ją w tej chwili pełen
zachwytu, z sercem wezbranym wzruszeniem i miłością.
— Frycku — szeptałem — Frycku…
— Mów mi: Beda — poprawił mnie Foltyn łagodnie. — Ale nie w szkole, tylko
tak, kiedy jesteśmy sami, rozumiesz? To mój artystyczny pseudonim: Beda Folten.
Nikomu nie wolno o tym wiedzieć. Beda Folten — powtórzył z lubością. — A ty,
jaki pseudonim byś sobie wybrał?
— Szymon — powiedziałem bez wahania. —— Bedo, a ty nie piszesz wierszy?
— Wierszy? — powtórzył niepewnie, przeciągając sylaby. — Dlaczego właściwie
miałbym pisać wiersze? A ty piszesz?
— Piszę. — Tak, wreszcie zostało powiedziane to, co już od dłuższej chwili
mnie dręczyło. Niech mu się nie zdaje, że tylko on ma swoją wielką tajemnicę! —
Jest tego na razie parę zeszytów — dodałem skromnie.
Frycek otoczył mnie ramieniem.
— To z ciebie poeta! No, widzisz! Nie domyślałem się tego, Szymonie. Pokażesz
mi swoje wiersze?
— Tak… kiedyś — bąknąłem zakłopotany. — A ty, dlaczego ty nie piszesz?
Frycek utkwił wzrok w ciemności.
— Ja? Wiesz, to dziwne, czasami myślę wierszem: nagle zaczynam coś sobie
mruczeć i to właśnie jest wiersz. Nie nadążyłbym nawet tego zapisywać, tak jakoś
to we mnie rozbrzmiewa i płynie samo z siebie…
Trochę mnie rozzłościło, że mu idzie tak łatwo; ja, każdy swój wiersz
musiałem ciężko i krwawo wypocić, gryząc obsadkę i gorączkowo przekreślając
wszystko, co napisałem. To chyba dlatego, że był ze mnie taki uparty, ponury,
proletariacki chłopak. Nie miałem widać prawdziwej iskry bożej. Nigdy się
specjalnie nad swoimi wierszami nie zastanawiałem, ale teraz zaczęła mnie gnębić
myśl, że ja się do poezji tylko zmuszam, że nie ma jej we mnie.
Dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, że była to jedynie egzaltacja właściwa
wiekowi dojrzewania. Dzisiejsza młodzież wymiguje się z tego krytycznego okresu
przy pomocy sportu i cynizmu, ale za czasów mojej młodości tak wiele tego sportu
nie było; u nas ten kryzys dokonywał się raczej w sferze ducha: prawie połowa
chłopców z naszej klasy potajemnie uprawiała poezję. Co prawda, prędko to
zarzuciłem, tak samo jak inni. Później jeszcze tu i ówdzie wydrukowałem jakiś
wierszyk, ale dziś nikt już o tym nie pamięta, nawet ja sam. Myślę sobie tylko,
jakie też te moje sztubackie wiersze musiały być nieporadne i zielone!
— Wiesz — odezwał się z ciemności głos Frycka — taki na przykład wiersz:
Naga stanęłaś w srebrnym kręgu brzóz…
Zaczerwieniłem się, choć było ciemno.
— Ty… ty… widziałeś?
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tego ci nie powiem. Nazywała się…
Manuela. — Przeganiał palcami włosy. — Nie masz pojęcia, Szymonie, co ja już
przeżyłem. Każdy artysta musi przeżyć okropnie dużo. Poznałem już tyle kobiet…
— Tutaj? — spytałem nieufnie. Wydawało mi się ta dziwne. Znałem przecież
nieśmiałość Frycka i zakłopotanie, jakie ‘ogarniało go przy zetknięciu z
kimkolwiek.
— Nie, u nas w domu. Tam jest zamek hrabiowski. Mój ojciec jest dyrektorem
zarządzającym u hrabiego. Kiedyś wieczorem hrabina słyszała, jak grałem
preludia, i od tego dnia ciągle mnie zaprasza do zamku. Te brzozy to właśnie tam
w parku, rozumiesz? Mam do parku swój własny klucz… Skądże tutaj! Tutaj bym z
nikim nie rozmawiał. To nie jest środowisko dla mnie. Tam, na zamku, jest taki
stary klawicymbał, ma już ze dwieście lat, i ja na nim grywam. W czerwonym
salonie palą się tylko świece w srebrnych lichtarzach. Hrabina jest bardzo
muzykalna, zawsze zanurza mi rękę we włosy… — Tu Frycek syknął lubieżnie.
— Ładna? — W tych ciemnościach, z oddali, wszystko wydawało mi się jakoś
możliwe.
— To taka dojrzała piękność — określił Foltyn ze znawstwem. — Ja, widzisz,
uczę muzyki jej córkę. Wychowała się w hiszpańskim klasztorze…
— I nazywa się Manuela?
— Nie. Nazywa się Isabel Maria Dolores. To jeszcze dziecko, bracie. Ma
szesnaście lat — dodał z męską wyrozumiałością. — Zdaje się, że się we mnie
zakochała, ale widzisz, ja… Wzruszył ramionami. — Hrabia tak mi ufa. To trudna
sprawa. Tylko raz ją pocałowałem; nie masz pojęcia, co za ogień w tej
dziewczynie. Cóż myślisz? Artysta nie może być skrępowany żadnymi względami. Ma
nieograniczone prawo do życia. Przecież tworzy tylko z tego, co sam przeżył. Być
artystą to wielka rzecz, prawda? Daj mi rękę, Szymonie, że nikomu o tym nie
powiesz… o tej hrabinie, no i w ogóle. Słowo?
— Słowo!
Jego dłoń była chłodniejsza, bardziej wilgotna niż zwykle i drżała ze
zdenerwowania.
— No więc, żebyś wiedział… żebyś wiedział… Hrabina również ofiarowała mi
swoją miłość. Jesteś poetą, Szymonie, więc to zrozumiesz. Ty też przecież
gwiżdżesz na przesądy. Ach, gdybyś wiedział, jaka ta Isabel jest piękna! Ty nie
znasz mego podwójnego życia, Szymku, znasz mnie tylko ze szkoły; więc żebyś
wiedział: ja… ja żyję jak artysta, rozumiesz? Szaleńczo, nieokiełznanie,
wszystkimi nerwami. — Mówiąc to, kurczowo zaciskał i prostował swoje duże
chłopięce łapy, jak by coś w nie chwytał.
Byłem w rozterce. Miałem ochotę wierzyć we wszystko, co romantyczne, a
zarazem nie opuszczało mnie męczące wrażenie czegoś sztucznego i nieprawdziwego.
Jednocześnie okropnie wstyd mi było za mój brak fantazji i przyjacielskiego
zaufania.
— No, mów dalej — mruczałem ponuro.
— Powiem ci — Frycek szczękał zębami jak w febrze. — Najlepiej mi się tworzy,
kiedy przeżyję coś wielkiego. Wielką miłość… albo wielki występek. To należy do
sztuki… Ty też się o tym przekonałeś, co? Musisz mi kiedyś opowiedzieć, coś
przeżył jako poeta. Ale muzyka to jeszcze coś więcej, muzyka to… coś, co jest w
nas, a czego nie sposób wyrazić, rozumiesz? Wiesz, Szymonie, ja mam usposobienie
Dionizosa. Ja jestem… Poczekaj — powiedział nagle innym głosem — ciotka idzie.
Stara panna otworzyła drzwi i weszła z płonącą świecą w ręku. — — Chłopcy,
chłopcy, tak tu siedzicie po ciemku?
— Myśmy tylko powtarzali historię — bąknął Frycek mrugając oślepionymi oczami
krótkowidza. Z tą swoją długą, białą szyją i cofniętą brodą przypomniał mi naraz
obrażoną gęś.
Tak się zaczęła przyjaźń na śmierć i życie. Pierwsza wielka przyjaźń to coś
równie potężnego i pięknego jak pierwsza miłość.
Role nasze były dobrze podzielone: Foltyn miał naturę Dionizosa, kipiącą od
nadmiaru porywów i wzruszeń, rozwiązłą, szaloną, skłonną do upojeń; zapuścił
sobie grzywę niczym Papuas i chodził z kapeluszem w ręce i z rozwianą przez
wiatr czupryną. Dla mnie, ku całkowitemu memu zadowoleniu, wyszukaliśmy naturę
Hefajstosa; był ze mnie czarny, poczochrany smyk. Kułem swe wiersze w kuźni i
reprezentowałem siłę trzeźwą, szorstką i sceptyczną. Usiłowałem nawet kuleć jak
Hefajstos.
Tak więc włóczyliśmy się po małym mieście i okolicy jako dwaj bogowie. W
bezgranicznej pogardzie mieliśmy innych, Beotów i Feaków. Wieczorem na korso
spotykaliśmy płoche nimfy lub namiętne menady, a czasem zakradaliśmy się w
pobliże miejscowego lokalu o wątpliwej reputacji, żeby choć przez szparę w
drzwiach zerknąć z bijącym sercem na czerwoną łunę groty Wenery.
Cóż za znaczenie wobec tych antycznych upojeń miała jakaś dwója z łaciny czy
greki!
W szkole Dionizos z podskakującą grdyką i trzęsącą się brodą rozpaczliwie
usiłował utrzymać się na powierzchni, podczas gdy posępny Hefajstos gorączkowo
łowił pod ławką strzępy wiadomości ze szkolnych książek i bryków. W końcu
Dionizos obciął się przy czasownikach nieregularnych i usiadł z oczami pełnymi
łez, z rozpaczliwą godnością, a Hefajstos pod ławką uścisnął mocno i wiernie
jego spoconą dłoń. Nawet bogów nie oszczędza zawistny los!
Klasowy motłoch ze złośliwą radością napawał się widokiem naszych zmagań z
profesorskimi harpiami. Czegóż innego oczekiwać mogą bogowie od małodusznych
Mirmidonów?
Raz jednak Dionizos bohatersko stawił czoło bezmyślnemu światu, który nie
rozumiał go i dręczył. Stało się to wtedy, kiedy nasz łysy wykładowca czeskiego
zatrzymał się przy nim i jął prawić karcącym tonem:
— Ej, Foltyn, Foltyn, kiedyż ty wreszcie dasz sobie ostrzyc włosy, żeby
przewietrzyć to, co masz w głowie zamiast mózgu?
Frycek zaczerwienił się, poderwał i z płonącymi oczami trzasnął pięścią w
pulpit.
— Panie profesorze! — krzyknął histerycznie załamującym się głosem. — Tu jest
szkoła, nie zakład fryzjerski! Nic panu do moich włosów! Proszę, się ich nie
czepiać! Wypraszam to sobie!
Oberwał za to zuchwalstwo burę od dyrektora, ale na pewien czas stał się
bohaterem gimnazjum. Swoje prawo do posiadania artystycznej czupryny mimo
wszystko obronił, a na dodatek sprawił sobie artystyczny krawat. Belfrowie się
od niego odczepili i nie protestowali nawet, kiedy w czasie lekcji przeczesywał
grzebieniem swoją wypieszczoną fryzurę.
Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły, Stało się to właśnie z powodu
moich wierszy. Męczył mnie o nie tak długo, aż zakłopotany, dość niechętnie
przyniosłem mu wytłuszczone, gęsto zapisane zeszyty. Już wtedy miałem dziwną
awersję do popisywania się przed kimkolwiek. Nie chciałem go pytać, co sądzi o
moich wierszach, a on sam tego tematu nie podejmował. Dopiero po paru miesiącach
napomknąłem mimochodem, że chciałbym je mieć z powrotem. Frycek zdziwił się.
— Jakie wiersze?
— Te zeszyty, co ci pożyczyłem.
— Ach tak — przypomniał sobie. — Przyniosę ci je jutro, skoro mi nie
dowierzasz — mruknął i nadął się pełen urazy.
Szliśmy dalej w milczeniu. Frycek tylko parskał z oburzenia i potrząsał głową
jak człowiek, który spotkał się z bolesnym niezrozumieniem i brakiem
wdzięczności. Nagle zatrzymał się i podał mi chłodną dłoń.
— Do widzenia, idę sobie.
— Ależ słuchaj, co ja ci zrobiłem?
— Nic — odparł niechętnie, połykając łzy. — Ja… ja chciałem do niektórych
twoich wierszy napisać muzykę, a ty zupełnie, jak bym ci je chciał ukraść.
— Nic mi o tym nie mówiłeś!
— Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…
Ścisnąłem jego chude ramię.
— Nie gniewaj się, Frycek, przecież ja nie wiedziałem. Tak się cieszę, że ci
się coś w moich wierszach choć trochę podobało. Ale nigdy mi o tym nie
wspominałeś…
— Jestem tego pełen, ciągle mi to huczy w głowie, a ty… Artysta tak nie
postępuje! — krzyknął płaczliwie. — To małoduszny brak zaufania! Nie bój się,
oddam ci te twoje zeszyty! I w ogóle nie potrzebuję nikogo! Wystarczę sobie sam!
Gwałtownie wykręcił się na pięcie i odszedł w przeciwnym kierunku. Dopędziłem
go i przekonywałem przez dobrą godzinę, że wcale tak nie myślałem, że może sobie
te zeszyty zatrzymać, jak długo zechce… — Nie powinieneś był tego mówić, Szymku
— powtarzał z goryczą. — Wiesz przecież, że mam usposobienie artysty. Jak ja
mogę pamiętać o tym, że mam komuś coś oddać? Tak to jest, kiedy człowiek zadaje
się z ludźmi, którzy nie są na jego poziomie!
Cóż było robić? Pozostał między nami rozdźwięk i Frycek prawie się do mnie
nie odzywał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]