Łukjanienko Siergiej-Genom 2-Tańce na śniegu, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO - TAŃCE NA ŚNIEGU
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO
TAŃCE NA ŚNIEGU
PROLOG
Tego dnia moi rodzice skorzystali ze swojego konstytucyjnego prawa do śmierci.
Niczego nie podejrzewałem. Rozumiem, że trudno w to uwierzyć, ale aż do samego końca nie pomyślałem, że
rodzice mogliby się poddać. Ojca zwolniono z pracy ponad rok temu, ale mama nadal pracowała w Kopalniach
Państwowych nr 3. Nie wiedziałem tylko, że Trzecie Państwowe stoją na granicy bankructwa, a wynagrodzenie wypłacane
jest w ryżu, którego nienawidziłem, i opłacie czynszu, o którym w ogóle nie myślałem. Ale tak żyło wiele osób i w mojej
szkole trudno było znaleźć dzieci, których oboje rodzice mieli pracę.
Wróciłem ze szkoły. Rzuciłem teczkę na łóżko i po cichutku zajrzałem do salonu, skąd dobiegała muzyka.
Ojciec znalazł wreszcie pracę, to pierwsze, co przyszło mi do głowy. Rodzice siedzieli przy stole nakrytym białym
obrusem, na środku paliły się świece w starodawnym, kryształowym świeczniku, który mama wyjmowała tylko na
wyjątkowe okazje. Na talerzach rodziców były resztki jedzenia - prawdziwe ziemniaki, prawdziwe mięso! - nigdy nie
uwierzę, że tata nie zjadł dwóch pełnych talerzy, skoro nie dojadł trzeciego. Stała opróżniona do połowy butelka wódki -
prawdziwej! - i prawie pusta butelka wina.
- Tikki! - zawołał ojciec. - Szybciutko do stołu!
Nazywam się Tikkirey. To sympatyczne imię, ale strasznie długie i niewygodne. Mama czasem mówi na mnie Tik, a
ojciec Tikki, chociaż moim zdaniem znacznie prościej byłoby przemyśleć sprawę dwanaście lat temu i wybrać mi inne
imię.
Usiadłem o nic nie pytając. Ojciec bardzo nie lubi wypytywania, woli sam przekazywać nowiny, nawet jeśli chodzi
o zakup nowej koszuli. Mama w milczeniu nałożyła mi na talerz górę mięsa i ziemniaków, a obok talerza postawiła butelkę
mojego ulubionego keczupu. Zjadłem wszystko z apetytem i dopiero wtedy ojciec wyprowadził mnie z błędu.
Nie znalazł żadnej pracy.
Dla ludzi bez gniazd nie ma już pracy.
Można wstawić gniazdo, ale u dorosłych to bardzo droga i niebezpieczna operacja. Mamie nie płacą, co znaczy, że
rodziców nie stać na opłatę bytową, a przecież wszyscy wiedzą, że na naszej planecie można żyć wyłącznie pod kopułami.
A teraz chcieli nas wyrzucić z mieszkania i przenieść do zewnętrznego osiedla, gdzie można przeżyć rok albo dwa -
jeśli ma się szczęście.
Dlatego rodzice postanowili skorzystać ze swego konstytucyjnego prawa...
Siedziałem jak skamieniały. Nie mogłem wykrztusić ani słowa. Patrzyłem na rodziców, grzebałem widelcem w
ziemniakach, które przed chwilą wymieszałem z keczupem, zamieniając je w brunatną breję. Lubię dodawać keczup do
wszystkiego, choć czasem mama na mnie krzyczy...
Teraz nikt na mnie nie krzyczał.
Być może powinienem powiedzieć, że lepiej będzie, jak zamieszkamy na osiedlu. Wracając z kopalni będziemy
poddawać się dezaktywacji, będziemy żyć bardzo długo i odłożymy tyle pieniędzy, żeby znowu wykupić mieszkanie pod
kopułą. Ale nie mogłem tego powiedzieć. Przypomniałem sobie wycieczkę do kopalni. Przypomniałem sobie ludzi o szarej,
pokrytej wrzodami skórze, którzy siedzieli w starodawnych buldożerach i koparkach. Przypomniałem sobie, jak jedna
koparka wymachując łyżką zawróciła i ruszyła w stronę szkolnego autobusu. A z kabiny uśmiechał się do nas operator
koparki, uśmiechał się swoją „krokodylą paszczą”, która prędzej czy później pojawia się u wszystkich
napromieniowanych... Oczywiście chciał nas tylko nastraszyć, ale dziewczynki zaczęły piszczeć i nawet chłopcy poczuli
się nieswojo.
Nie powiedziałem nic, ani słowa. Mama na przemian śmiała się i całowała mnie w głowę, bardzo poważnie
tłumacząc, że teraz moja opłata bytowa została przedłużona na siedem lat, że zdążę dorosnąć i zdobyć zawód, że moje
gniazdo jest bardzo dobre (kiedyś rodzice nieźle zarabiali), więc nie będę miał problemów z pracą. Najważniejsze, żebym
nie wpadł w złe towarzystwo, nie brał narkotyków, był grzeczny dla nauczycieli i sąsiadów, pamiętał o praniu ubrań i w
porę składał zamówienie na municypalne kartki żywnościowe.
Płakać zaczęła dopiero wtedy, gdy tata, jakby wyczuwając moje wahanie, powiedział, że nic się już nie da zmienić.
Złożyli podanie o śmierć, wypili specjalny preparat i tylko dlatego otrzymali „pożegnalne” pieniądze. Jeśli teraz się
rozmyślą, umrą tak czy inaczej, a za to mnie nie przedłużą opłaty bytowej.
Straciłem apetyt. Nie miałem ochoty ani na lody, ani na tort, ani na cukierki. Mama szepnęła mi na ucho, że za
„pożegnalne” pieniądze opłacili mi urodziny na siedem lat naprzód i teraz urzędnik ze służby socjalnej będzie przychodził,
dowiadywał się, jaki chciałbym dostać prezent, potem go kupi i przyniesie mi w dniu urodzin oraz przygotuje uroczyste
przyjęcie. Nasza planeta jest biedna i surowa, ale służby socjalne mamy rozwinięte nie gorzej niż na Ziemi czy Avalonie.
Lody mimo wszystko zjadłem. Mama patrzyła tak błagalnie, że chociaż się dławiłem, to przełykałem słodkie,
pachnące truskawkami i jabłkami zimne grudki. Potem jak zwykle zmówiliśmy modlitwę i poszliśmy spać.
Do Domu Pożegnań rodzice mieli iść następnego dnia rano. Jeśliby tego nie zrobili, umarliby i tak, ale wtedy
cierpieliby bardziej.
Leżałem do trzeciej w nocy patrząc na zegarek w kształcie robota-transformera. Robot łyskał groźnie oczami,
wymachiwał rękami i przestępował z nogi na nogę, a czasem omiatał pokój cienką igłą promienia laserowego. Mama
zawsze powtarzała, że nie rozumie, jak można spać w pokoju z czymś takim, ale nigdy nie kazała mi wyłączyć robota.
Pamiętała moją radość, gdy dostałem go na ósme urodziny.
I wtedy uświadomiłem sobie, że myślę o rodzicach w czasie przeszłym, jakby już nie żyli. Zerwałem się,
otworzyłem drzwi na oścież i pobiegłem do ich sypialni. Nie jestem małym dzieckiem i wszystko rozumiem. Wiem, co
dorośli mogą robić w sypialni, nawet jeśli są rodzicami.
Ale nie mogłem już dłużej być sam.
Wskoczyłem na łóżko pomiędzy rodziców, wtuliłem się w ramię mamy i rozpłakałem.
1 / 126
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO - TAŃCE NA ŚNIEGU
Nic nie mówili. Ani mama, ani tata. Po prostu przytulili mnie i zaczęli głaskać. Wtedy zrozumiałem, że żyją. I że
będą żyć tylko do rana. Postanowiłem, że tej nocy w ogóle nie będę spał, ale mimo wszystko zasnąłem.
Rano mama wyprawiła mnie do szkoły i powiedziała, że koniecznie muszę pójść na lekcje. Że nie powinienem ich
odprowadzać. Długie pożegnania to tylko niepotrzebne łzy.
Tata odezwał się dopiero wtedy, gdy wychodziłem z domu:
- Tikki... - powiedział i zamilkł. Pewnie chciał mi powiedzieć tak wiele, a miał tak mało czasu. Czekałem.
- Tikki, kiedyś zrozumiesz, że tak było trzeba.
- Nie, tato.
Powinienem był powiedzieć „tak”, ale nie mogłem. Ojciec uśmiechnął się smutno, wziął mamę za rękę i wyszli.
Odprowadziłem ich - ale z daleka, żeby mnie nie widzieli. Mama oglądała się co jakiś czas i wiedziałem, że czuje
moją obecność. Nie pokazywałem się. Przecież obiecałem, że ich nie odprowadzę.
Gdy weszli do Domu Pożegnań, postałem chwilę, kopiąc ścianę Zarządu Miejskiego. Nie na znak protestu, po
prostu Zarząd stoi po przeciwnej stronie, przy ulicy Odkrywców.
Potem odwróciłem się i poszedłem do szkoły. Przecież obiecałem.
Rozdział 1
Jesień zawsze jest piękna.
Leżałem na gładkiej, kamiennej płycie, która tylko przypadkiem nie trafiła na budowę, lecz znalazła się na brzegu
rzeki, i patrzyłem na niebo. Nad kopułą szalała burza. Słońce było małe i purpurowe, kłęby piasku zasłaniały je niemal
zupełnie. Pewnie mieszkańcom osiedla jest teraz bardzo ciężko, podniósł się poziom promieniowania, a drobny piaskowy
pył wciska się w każdą szczelinę.
- Tiki-Tiki!
Odwróciłem głowę, chociaż wiedziałem, kto mnie woła. Tylko Dajka wołała na mnie „Tiki-Tiki”. Od pierwszej
klasy. Najpierw to było takie niby przezwisko, teraz już chyba nie.
- Na co tak patrzysz?
- Na statek - skłamałem. Statek rzeczywiście wisiał na niebie. Pewnie transportowiec rudy z drugiego portu. Leciał
przez burzę, na razie na silnikach plazmowych, a za nim ciągnął się pomarańczowy tren - rozbłyski wtórnych ładunków.
Żadna rewelacja. Burza była znacznie ciekawsza.
- Piękny - powiedziała Dajka i położyła się obok mnie, tak że musiałem się przesunąć. Miała na sobie nowy kostium
kąpielowy, dorosły, zakryty. No, no, ale dama.
- Chciałabym zostać pilotem.
- Akurat. Możesz zostać najwyżej sopelkiem. Dajka odpowiedziała po dłuższej chwili:
- Ty też nie zostaniesz pilotem.
- Jak zechcę, to zostanę - odparłem.
Dajka mi przeszkadzała - wierciła się natarczywie, nie rozumiejąc, że teraz nikogo nie potrzebuję. Absolutnie
nikogo.
- Wiesz, ile kosztuje kurs pilotażu?
- Dużo.
- Nigdy tyle nie zarobisz.
- Jak będę miał szczęście, to zarobię - nie wytrzymałem. - A ty na pewno nie będziesz pilotem. Nie masz
chromosomu Y. W hiperze można cię wieźć wyłącznie jako ładunek. Zamrożoną, z lodem na oczach.
Dajka zerwała się na równe nogi i odeszła. Niepotrzebnie to powiedziałem. Przecież ona marzy o kosmosie bardziej
niż jakikolwiek chłopak. Ale nie ma chromosomu Y, a to znaczy, że umrze w momencie wejścia w hiperprzestrzeń - jeśli
nie będzie leżeć w anabiozie. Z lodem na oczach...
Po co chlapnąłem o tym lodzie? Przecież uczyli nas, że nie ma tam żadnego lodu... Usuwają całą wodę z ciała, a
raczej wiążą ją z gliceryną i jakimś polimerem...
- Dajka! - krzyknąłem, opierając się na łokciach. - Dajka! Nawet się nie odwróciła.
Znowu wyciągnąłem się na kamiennej płycie i patrzyłem na znikający ślad statku. W pobliżu naszej planety
przebiega kanał hiperprzestrzenny, przez który statki latają między gwiazdami. Za godzinę statek znajdzie się w nim i
zawiezie rudę na planetę przemysłową. A potem poleci w inne interesujące miejsca.
Pewnie, że nigdy nie zarobię tyle, by zostać pilotem.
Jeśli nawet zdołam polecieć w kosmos, to wyłącznie jako część komputera. Jako „mózg w butelce”, jak to
pogardliwie nazywają.
Ale przecież niektórzy tak latają. I czasem udaje im się zarobić tyle, żeby opłacić kosmoszkołę. Odwróciłem się i
rzuciłem kamyczkiem w ramię Gleba, który opalał się w pobliżu. To on zaciągnął mnie nad rzekę - jego zdaniem jesienna
opalenizna jest najzdrowsza i najlepsza. Gleb podniósł głowę z ręcznika i popatrzył na mnie pytająco. Albo w ogóle nie
słyszał mojej rozmowy z Dajką, albo nie zwrócił na nią uwagi.
Powiedziałem mu, co mam zamiar zrobić.
Gleb stwierdził, że jestem kretynem. Że podłączenie do komputera w charakterze modułu sterującego wypala
neurony, tłumi wolę i otępia. Że już lepiej pójść do Domu Pożegnań, z tego przynajmniej jest jakiś pożytek dla państwa...
I wtedy się zamknął - przypomniał sobie o moich rodzicach. Ale ja się nie obraziłem. Powiedziałem tylko, że wielu
słynnych pilotów zaczynało w charakterze modułów. Wystarczy w porę się zwolnić, to wszystko. I jeśli już ryzykować, to
tylko w naszym wieku, póki mózg jest plastyczny i jeszcze się rozwija. Potem wszystko się nadrobi.
Gleb powiedział, że jestem kompletnym kretynem, i wyciągnął się pod mętnym, pomarańczowym słońcem.
Umilkłem i leżałem, patrząc w niebo. Niebo jest u nas pomarańczowe, nawet gdy nie szaleje burza. Na Ziemi i Avalonie
jest błękitne. Może być jeszcze zielone, granatowe albo żółte. A chmury wcale nie muszą składać się z piasku, tylko na
przykład z pary wodnej. Ale jak zostanę na Kopalni, nigdy tego nie zobaczę.
Nagle zrozumiałem, jakie to proste. Nie mam innego wyjścia. Nie mogę tu żyć, nie chcę i nie będę.
2 / 126
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO - TAŃCE NA ŚNIEGU
Urzędnikiem socjalnym w naszej dzielnicy była kobieta. Może dlatego tak na mnie popatrzyła, gdy wyjaśniłem, że
chcę się zatrudnić na statku kosmicznym jako moduł sterujący. Patrzyła na mnie bardzo długo, jakby czekała, aż się
zaczerwienię, odwrócę wzrok i zabiorę swoje dokumenty. Ale ja siedziałem i czekałem. W końcu otworzyła teczkę.
Dokumenty były w porządku. Wykup dający mi prawo pracy w kosmosie mogłem opłacić swoją opłatą bytową oraz
mieszkaniem, które rodzice przepisali na mnie. Trzy pokoje, osiem metrów kwadratowych każdy, kuchnia i blok
sanitarny... Moi rodzice rzeczywiście dobrze zarabiali. Obowiązkowe minimum wykształcenia już otrzymałem. Sąsiedzi
napisali mi bardzo dobre rekomendacje - pewnie liczyli, że podzielą się naszym mieszkaniem.
- Tikkireyu - powiedziała półgłosem kobieta. - Praca w charakterze modułu sterującego to samobójstwo.
Rozumiesz?
- Tak. - Z góry sobie założyłem, że nie będę się kłócił ani nic tłumaczył.
- Będziesz leżał w stanie komy, a przez twój mózg będą przechodzić strumienie informacji! - Podniosła oczy do
sufitu, jakby to jej wcisnęli do gniazda kabel ze strumieniem informacji. - Będziesz tak żyć, budząc się na kilka dni w
miesiącu, a twoje ciało się zestarzeje. Rozumiesz? Nie przeżyjesz stu lat, jak wszyscy ludzie, lecz dwadzieścia razy mniej.
Wyobrażasz to sobie, Tikkireyu? Zostało ci pięć lat życia!
- Przepracuję pięć albo dziesięć lat, a potem się zwolnię i zostanę pilotem - wyjaśniłem.
- Nie zwolnisz się! - Urzędniczka ze złością walnęła teczką w biurko.
- Nie zechcesz! Twój mózg nie będzie już niczego pragnął!
- Zobaczymy.
- Niczego nie podpiszę, Tikkireyu - oznajmiła urzędniczka. - Zabieraj swoje dokumenty i wracaj do szkoły. Twoi
rodzice tak się o ciebie zatroszczyli, a ty...
- Nie ma pani prawa nie podpisać - powiedziałem. - I doskonale pani o tym wie. Jeśli wyjdę stąd bez podpisu, pójdę
do socjalnej służby miejskiej i złożę na panią skargę. Za nieuzasadnioną odmowę wydania zezwolenia zostanie pani
pozbawiona opłaty bytowej na pół roku lub rok. Nie wolno łamać prawa!
Twarz kobiety pokryła się czerwonymi plamami. Ona naprawdę myślała, że wie, co jest dla mnie najlepsze.
- Dobrze się przygotowałeś, co? - zapytała.
- Oczywiście. Zawsze jestem przygotowany.
Urzędniczka znowu otworzyła teczkę i zaczęła podpisywać papiery. Jeden podpis, drugi, trzeci...
- Idź do gabinetu numer osiem, tam zrobią kopię i przystawią pieczęć - powiedziała oschle, oddając mi dokumenty.
- Dziękuję.
- Życzę ci szczęśliwych pięciu lat, mózgu w butelce... - wysyczała zjadliwie.
Nie obraziłem się. Może tak samo jak Dajka marzyła, żeby polecieć w kosmos?
Na naszą planetę nie przylatują ciekawe statki kosmiczne. Co mieliby tu robić bogaci turyści albo wojskowi? Raz na
pół roku ląduje liniowiec pasażerski, zmierzający na Ziemię, ale taki na pewno ma pełną załogę. Za to transportery kursują
codziennie. I każdy z nich, nawet najmniejszy, musi mieć, prócz podstawowej załogi, dziesięć albo dwanaście modułów.
Wziąłem trochę pieniędzy - resztę pożegnalnych pieniędzy rodziców, swoje oszczędności i nawet kolekcję starych
monet, które zostały po dziadku (sama kolekcja jest niewiele warta, ale na monety był popyt) i ruszyłem na kosmodrom. Z
kopuły mieszkalnej do technicznej jechałem transportem podziemnym, a stamtąd już autobusem przez otwartą przestrzeń.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi - pewnie wszyscy myśleli, że jadę do rodziców pracujących gdzieś w porcie.
Kopalnia nie ma własnej floty kosmicznej ani agencji najmu. Gdy kapitanowie statków potrzebują modułów
sterujących, to po prostu idą do baru obok kosmodromu i tam czekają przy kuflu piwa. Słyszałem o tym od dorosłych,
widziałem w wiadomościach i teraz sam postanowiłem spróbować szczęścia.
Bar wcale nie był taki ekskluzywny, na jaki wyglądał w telewizji. Owszem, była ściana z autografami słynnych
pilotów, fragment kadłuba bojowego statku Imperium i bar z napojami z innych planet, które kosztowały jakieś
nieprawdopodobne pieniądze. Ale wszystko było jakieś takie małe... W barze siedziało najwyżej dziesięć osób. A ja
myślałem, że lokal jest ogromny jak sala gimnastyczna w naszej szkole...
W półmroku, przez który płynęły hologramy, podszedłem do baru, popatrzyłem na ceny i osłupiałem. Szklanka
lemoniady kosztowała więcej niż dwulitrowa butelka w sklepie. Ale co miałem robić, wyjąłem z kieszeni największy
banknot i kupiłem kufel piwa imbirowego. Wziąłem resztę i usiadłem na wysokim, obrotowym stołku.
Barman - młody chłopak z modułem radiowym w gnieździe - popatrzył na mnie z zaciekawieniem. Potem zerknął
na ekspres do kawy, który właśnie zasyczał i wydał filiżankę oszałamiająco pachnącego napoju.
- Przepraszam, czy są tu kapitanowie statków? - zapytałem.
- Aha - powiedział barman. - Że też od razu nie zrozumiałem... Nie, mały. W porcie są tylko dwa transportery rudy, a
jeden właśnie odlatuje.
- Kiedy? - zapytałem rzeczowo i napiłem się piwa. Smaczne...
- Usłyszysz za kilka minut. Jeśli chcesz, wywołam obraz.
- Co to ja, startu nie widziałem? A gdzie mogę znaleźć drugiego kapitana?
- Chcesz się nająć jako moduł sterujący?
Nie wspomniał o „mózgu w butelce” i od razu wydał mi się sympatyczniejszy.
- Skąd pan wie? Barman uśmiechnął się.
- Co innego może robić nastolatek w tym barze? Pić piwo imbirowe, które kosztuje więcej niż obiad w miejskiej
kawiarni? To nie kapitan jest ci potrzebny, przyjacielu. Kapitanowie najmują prawdziwych kosmonautów, modułami
zajmuje się pierwszy oficer.
- Moduły to też członkowie załogi.
- Mniej więcej w takim stopniu, w jakim mój ekspres jest pracownikiem baru. Przy okazji, napijesz się kawy? Ja
stawiam.
Napiłbym się przyjemnością, ale tylko pokręciłem głową. Chłopak popatrzył na mnie i wzruszył ramionami:
- Nie będę ci robił wody z mózgu, jeszcze ci się przyda. Jakie masz gniazdo?
- Creative gigabyte. Chyba się zdziwił.
- Nieźle... Masz wszystkie dokumenty? Rodzice podpisali zgodę?
- Rodzice skorzystali z konstytucyjnego prawa. Tydzień temu.
- Wszystko jasne. - Barman odstawił filiżankę. - Tam, w kącie, pod tym żelastwem...
3 / 126
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO - TAŃCE NA ŚNIEGU
Co za lekceważenie wobec fragmentu pancerza słynnego imperatorskiego krążownika...
- No?
- Facet, który wali wódę - to pierwszy oficer drugiego transportera. Postaw mu drinka, taki jest zwyczaj, i
zaproponuj swoje usługi.
Zerknąłem na cennik, ale barman zasłonił go dłonią.
- Nie chciałeś kawy, więc... po prostu skiń ręką i ja podam.
- Dziękuję - wymamrotałem. Na ceny alkoholu zdążyłem spojrzeć wcześniej, gdybym musiał zapłacić, nie
wystarczyłoby mi na drogę powrotną.
- Za takie rzeczy się nie dziękuje. Ale jeśli jesteś pewien, że dobrze robisz, to idź.
- Dziękuję - powtórzyłem z uporem.
Barem lekko wstrząsnęło. Przez przyciemnione okna przebiło się czerwone lśnienie. Pierwszy oficer przy stoliku w
rogu podniósł kieliszek, jakby stukał się z kimś niewidocznym i jednym haustem wypił.
- Poszedł z przeciążeniem, na silnikach marszowych - zauważył barman. - Decyduj się, mały.
Zeskoczyłem ze stołka i podszedłem do oficera. Nie żebym się bał, w końcu zdecydowałem, że w razie czego będę
tu przyjeżdżał codziennie... Ale trochę się denerwowałem. Sympatyczny barman nie będzie mi pomagał za każdym razem.
Nie chciałem stracić takiej okazji.
Pierwszy oficer podniósł głowę i spojrzał na mnie uważnie. Przed nim stała niemal pusta butelka, tata nigdy by tyle
nie wypił. A kosmonauta nawet nie wyglądał na pijanego. Mógł mieć ze czterdzieści lat. W jego wyglądzie nie było nic
szczególnego - ani szram, ani kosmicznej opalenizny, ani sztucznych organów.
- Dobry wieczór - powiedziałem. - Pozwoli pan, że postawię panu drinka?
Przez jakiś czas oficer milczał, w końcu wzruszył ramionami.
- Czemu nie.
Skinąłem barmanowi ręką i on z poważną i nieprzeniknioną twarzą postawił na cybertacy dwa pełne kieliszki i
posłał ją przez salę. Mały grawitator tacy mrugał pomarańczowym światełkiem, widocznie się rozładowywał. Ale mimo to
taca doleciała szczęśliwie do stolika, po drodze usuwając się spod ręki jakiegoś typka, który ze śmiechem sięgnął po
kieliszek. Zdjąłem kieliszki i uświadomiłem sobie, że też będę musiał wypić. Do tej pory zdarzyło mi się próbować jedynie
piwa i szampana. Szampana tak dawno, że już nie pamiętam, a piwo mi nie smakowało.
- Mocno wstrząsnęło przy starcie, co? - odezwał się oficer. Przypomniałem sobie słowa barmana.
- Poszedł na marszowych. Z przeciążeniem.
- Nie jesteś głupi - zauważył z zadowoleniem pierwszy oficer. - Dobrze, wypijmy za pomyślny hiper...
Wypił jednym haustem, nawet się nie krzywiąc. Przypomniałem sobie, jak tata pił wódkę, wstrzymałem oddech i
wlałem w siebie zawartość kieliszka...
...I pospiesznie popiłem piwem imbirowym. Wyszło całkiem nieźle. W nos uderzył ostry zapach, w gardle poczułem
ogień. Poza tym w porządku.
- Ho, ho - skomentował oficer. - Dobra, a teraz mów, czego chcesz?
- Chciałem zaproponować panu swoje usługi w charakterze modułu sterującego - wypaliłem.
- Jaki masz gniazdo?
- Creative gigabyte.
- Trenowałeś tryb strumieniowy?
- Osiemdziesiąt cztery i pół.
Oficer podrapał się w podbródek. Nalał sobie wódki, zerknął na mnie. Skinąłem głową, nalał mi pół kieliszka.
- Masz zezwolenie?
- Tak - sięgnąłem do kieszeni, ale kosmonauta pokręcił głową.
- Nie teraz... Wszystko masz przemyślane, załatwione i zrobione. Wierzę. Po co ci to?
- Nie chcę tu żyć - odpowiedziałem uczciwie.
- Gdybyś powiedział, że nie możesz żyć bez kosmosu, dostałbyś na goły tyłek - powiedział oficer niezrozumiale. -
Ale żyć tutaj... Ja też bym nie chciał. Masz przynajmniej pojęcie, czym jest moduł sterujący?
- Podłączenie mózgu w trybie strumieniowego opracowywania danych, pozwalające na nawigację w
hiperprzestrzeni - wyskandowałem. - Ponieważ szybkość pracy elektronicznych systemów obliczeniowych spada wprost
proporcjonalnie do prędkości statku przy przekroczeniu stałej C, jedyną metodą nawigacji w hiperkanale jest
wykorzystanie możliwości ludzkiego mózgu.
- Nie będziesz mógł przy tym myśleć - wyjaśnił pierwszy oficer. - Nie będziesz nic pamiętał. Wetkną ci kabel do
gniazda i wyłączysz się. Budzisz się dopiero po lądowaniu. Trochę boli głowa i masz wrażenie, że upłynęła minuta, tylko
broda ci urosła... Zresztą, tobie nie urośnie. No? Co w tym takiego kuszącego?
- Nie chcę tu żyć - powtórzyłem. Skoro ten argument tak mu się spodobał...
- Pensja modułów sterujących jest progresywna i w ciągu pięciu lat czasu rzeczywistego zdołasz uzbierać sumę,
pozwalającą ci na wstąpienie do kosmoszkoły - ciągnął pierwszy oficer. - Tym bardziej, że ze względu na wiek będziesz
odpowiednim kandydatem. Jest tylko jeden problem - praca w trybie strumieniowym niszczy procesy motywacji i dążenia
do celu. Nie zechcesz nigdzie odchodzić. Rozumiesz?
- Zechcę.
- Zaledwie dwa procent osób pracujących jako moduły sterujące odchodzi po zakończeniu standardowego
pięcioletniego kontraktu. Około procenta odchodzi przed wygaśnięciem umowy. Pozostali pracują aż... aż do końca.
- Zaryzykuję.
- Ryzykant z ciebie. - Pierwszy oficer podniósł kieliszek i wypił. Zrobiłem to samo. Za drugim razem poszło mi
gorzej, zacząłem kasłać i pierwszy oficer poklepał mnie po plecach.
- Proszę... niech mnie pan weźmie - wymamrotałem, gdy już przestałem kasłać. - Przecież i tak się zaciągnę. Jak nie
do pana, to do kogoś innego.
Pierwszy oficer wstał. W butelce zostało trochę wódki, ale on nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy kosmonauci są
cholernie bogaci.
- Chodźmy.
4 / 126
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO - TAŃCE NA ŚNIEGU
Wychodząc, mrugnąłem do barmana. Uśmiechnął się i rozłożył ręce. Że niby nie do końca mnie popiera, ale uznaje
moje prawo do decydowania o własnym losie. Fajny facet, pewnie dlatego, że pracuje na kosmodromie.
Przez westybul hotelu poszliśmy w stronę wind. Oficer okazał wartownikowi swój galaktyczny paszport i ten
przepuścił nas bez słowa. Obok wind był jeszcze jeden mały bar, nawet nie oddzielony ścianą. Siedziało tam pięć
dziewcząt, wszystkie ładne i każda inna - Azjatka, Murzynka i białe. Bardzo powoli sączyły kawę. Azjatka powiedziała coś
przyjaciółkom, a one zachichotały. - Cicho, ładunku - powiedział oficer, purpurowiejąc. Dziewczyny zachichotały jeszcze
głośniej. Patrzyłem na nie, gdy wjeżdżaliśmy szklanym szybem windy na górne piętra.
- Zobaczymy, co powie lekarz - oznajmił pierwszy oficer. - Nie ufam tutejszej medycynie.
- Aha. Medycynę mamy dobrą, tylko zacofaną.
Wszedłem za nim do jakiegoś pomieszczenia. Był to luksusowy pokój hotelowy, mieli tu nawet ścianę wideo, szedł
jakiś film historyczny. W fotelu naprzeciwko ściany siedział wysoki, chudy mężczyzna z wąskim kieliszkiem w ręku.
Kieliszek był do niego bardzo podobny. Uśmiechnąłem się. Wszystko szło idealnie!
- Anton - pierwszy oficer popchnął mnie do przodu - obejrzyj chłopca. Chce lecieć z nami jako moduł.
Mężczyzna odwrócił się i odstawił kieliszek.
- Widzę, że idioci są coraz młodsi. Wyjaśniłeś mu przynajmniej, co to znaczy być w trybie strumieniowym?
- Wyjaśniłem. Zresztą, sam wszystko świetnie rozumie. - Oficer uśmiechnął się krzywo. - Zauważył nawet, że
„Arizona” startowała na marszowych.
Antoni spojrzał na ekran. Ekran zgasł, za to światło w pokoju zrobiło się jaśniejsze. Zauważyłem, że okna w pokoju
są tak samo nieprzezroczyste jak w barze. Widocznie kosmonautom nasza planeta nie podoba się do tego stopnia, że
zaciemniają wszystkie okna.
- Rozbieraj się - polecił.
- Całkiem? - zapytałem.
- Nie. Buty możesz zostawić.
Oczywiście kpił - w kopule nikt nie nosi butów. Rozebrałem się do naga i położyłem ubranie na krześle, które
podsunął mi pierwszy oficer.
- Jakie masz gniazdo? - zapytał Anton. - Neuron? Pomyślałem, że moi rodzice byli bardzo przewidującymi ludźmi.
Niemal wszyscy w mojej klasie mają neurony. Dziadostwo.
Powiedziałem, że mam creative’a.
- Poważny chłopak - przyznał Anton, wyjmując małą walizeczkę. - Stań tutaj. - Posłusznie zmieniłem miejsce i
rozłożyłem ręce, tak jak mi kazał. Antoni wyjął z walizeczki kabel i uprzedził:
- Za chwilę zakręci ci się w głowie.
I tak kręciło mi się w głowie, ale o tym mu nie powiedziałem. Lekarz pokładowy - bo Anton musiał być lekarzem
pokładowym - podłączył kabel do gniazda, a potem rozłożył skaner i ustawił go na trójnogu.
- Nerwy masz mocne? - zapytał.
- Aha.
- To dobrze.
Ekran włączył się - teraz było na nim widać mnie. Skaner zabrzęczał cichutko, poruszając główką detektora. Obraz
na ekranie zaczął się zmniejszać.
Poczułem się tak, jakby obdarli mnie ze skóry. Nawet zacząłem zezować, żeby się upewnić, czy skóra jest na swoim
miejscu. Wokół obrazu na ścianie pojawiły się jakieś napisy i cyfry w nieznajomym języku.
- Dobrze się odżywiasz? - zapytał Anton.
- Tak...
- Akurat ci wierzę... Zresztą, to bez znaczenia, nie będziesz nosił worków.
Teraz z mojego ciała zdarto wszystkie mięśnie. Zostały tylko kości i narządy wewnętrzne. Zamknąłem oczy, czując
napływającą falę mdłości.
- Często miewasz bóle żołądka?
- Nie. Nigdy.
- Po co kłamiesz? Przecież i tak wszystko widać. Paweł! Poiłeś go wódką?
- No wiesz... taka tradycja. Wypiliśmy po kieliszku.
- Załoga kretynów... Miałeś pozytywne mutacje, mały?
- Tak. Zestaw „inferno”.
Nadal nie otwierałem oczu, słyszałem tylko, jak Anton wyjaśnia pierwszemu oficerowi:
- Widzisz? Ma powiększone narządy układu immunologicznego. Nerki zmodyfikowane w celu wydalania nuklidów,
tarczyca i jądra specjalnie chronione. Chłopiec może wytrzymać spore promieniowanie. No i zwykłe drobiazgi - wyrostek
wypełniony tkanką limfatyczną, wzmocnione serce...
- Słuchaj, Anton, jeszcze chwila i zwymiotuję. Wybaw mnie od widoku oprawionego dzieciaka!
- Jak chcesz...
Otworzyłem oczy i zobaczyłem własny szkielet. Nawet sympatyczny, tylko trochę smutny.
- Miałeś złamaną rękę? - zapytał lekarz.
- Prawą - przyznałem się. W mojej karcie medycznej nie było o tym wzmianki i miałem nadzieję, że nikt się nie
dowie.
- To nic, nieźle się zrosło - przyznał łaskawie Anton. Wyjął ręczny detektor i już nie patrząc na ekran zaczął
przesuwać po mnie czujnikiem.
- Nada się? - zapytał oficer. Siedział w fotelu Antona, flegmatycznie dopijał napój z jego kieliszka i palił papierosa.
- Funkcje organizmu w porządku - rzekł Anton. - Zaraz przetestujemy gniazdo na strumień... Kiedy byłeś ostatnio w
toalecie, mały?
- Co? - nie zrozumiałem. Anton skrzywił się.
- Dobrze, może się uda.
- Już to widzę! - roześmiał się oficer.
Anton wziął mnie mocno pod pachy, podniósł i powiedział:
- Trzymaj się.
5 / 126
[ Pobierz całość w formacie PDF ]