Życie Pi, EBooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uuk Quality BooksYann MartelŻycie PiPrzekład: Zbigniew BatkoTytuł oryginału: Life of PiData wydania: 2003 r.Data wydania oryginalnego: 2001 r.Nagroda Bookera 2002CZĘĆ PIERWSZA Toronto i PuttuczczeriCZĘĆ DRUGA Ocean SpokojnyCZĘĆ TRZECIA Lecznica Benito Juáreza, Tomatlán, MeksykOD AUTORATa ksišżka powstała w czasie, kiedy dręczył mnie głód. Spróbuję to wyjanić. Wiosnš 1996 roku ukazała się w Kanadzie moja druga powieć. Nie odniosła sukcesu. Krytyka była albo zdezorientowana, albo wyrażała swš dezaprobatę w formie zdawkowych pochwał. Czytelnicy zupełnie zignorowali ksišżkę. Nie pomógł mi też promocyjny cyrk, pomimo podejmowanych przeze mnie prób wcielenia się w rolę klauna bšd akrobaty. Ksišżka po prostu nie zaistniała. Stała na półkach księgarń wród innych, ustawionych w szeregu niczym wyrostki przed meczem baseballu lub piłki nożnej, i była jak niezdarny słabeusz, którego nikt nie chce mieć w swojej drużynie. Znikła z pola widzenia szybko i po cichu.Jej fiasko nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Zabrałem się już do pisania kolejnej powieci, której akcja miała się rozgrywać w Portugalii w 1939 roku. Tyle że ogarnęło mnie zniecierpliwienie. I nie miałem pieniędzy.Poleciałem więc do Bombaju. Nie jest to, wbrew pozorom, takie nielogiczne, jeli wzišć pod uwagę trzy sprawy: że asceza bytowania w Indiach nauczy cierpliwoci każdego, że nawet małe pienišdze mogš tam wiele załatwić i że powieć rozgrywajšca się w Portugalii w 1939 roku nie musi mieć wiele wspólnego z Portugališ i 1939 rokiem.Byłem już wczeniej w Indiach, na północy; spędziłem tam pięć miesięcy. Przybyłem wtedy na ten subkontynent kompletnie nieprzygotowany. Właciwie całe moje przygotowanie ograniczało się do jednego słowa. Kiedy powiedziałem o planowanej podróży znajomemu, który znał dobrze ten kraj, zauważył zdawkowo: Mówiš tam zabawnš angielszczyznš. Lubiš na przykład takie słowa, jak ťoszkapićŤ. Przypomniałem to sobie kiedy samolot podchodził do lšdowania w Delhi. A zatem słowo oszkapić było całym wyposażeniem, z jakim wkroczyłem w bogatš, hałaliwš, dynamicznš i szalonš rzeczywistoć Indii. Używałem go od czasu do czasu i muszę przyznać, że dobrze mi służyło. Na jednej stacji kolejowej powiedziałem kiedy do kasjera: Nie sšdziłem, że bilety będš tak drogie. Nie próbuje mnie pan chyba oszkapić?. Umiechnšł się i odpowiedział piewnie: Nie, sir. Absolutnie nie zamierzam pana oszkapić. Podałem panu oficjalnš cenę.Podczas powtórnego pobytu w Indiach wiedziałem już lepiej, czego się spodziewać, wiedziałem też, czego chcę. Postanowiłem, że zainstaluję się w jakim górskim kurorcie i napiszę swojš powieć. Widziałem oczyma wyobrani, jak siedzę na wielkiej werandzie, przy stole, na którym leżš notatki i stoi filiżanka parujšcej herbaty. U moich stóp zielone wzgórza spowite gęstš mgłš, w uszach rozbrzmiewajš przenikliwe wrzaski małp. Pogoda jest w sam raz, wystarczy cienki sweterek rano i wieczorami i koszula z krótkim rękawem w cišgu dnia. W takiej scenerii, z piórem w dłoni, zacznę przeobrażać Portugalię w literackš fikcję, by dotrzeć do wyższej prawdy. Bo czyż pisanie powieci nie polega na selektywnym przetwarzaniu rzeczywistoci? Na takim jej przekształcaniu, które wydobędzie samš jej esencję? Po co miałbym jechać w tym celu do Portugalii?Włacicielka pensjonatu opowie mi o walce Indusów o wyzwolenie spod brytyjskiej dominacji. Będziemy uzgadniać mój jadłospis na następny dzień. Po wykonaniu dziennej normy będę się przechadzał po wzgórzach wród plantacji herbaty.Niestety, moja powieć stękała, kaszlała i w końcu zdechła. Dokonała żywota w Matheranie, małej, położonej niedaleko od Bombaju miejscowoci wród wzgórz, z małpami, ale bez herbacianych plantacji. Moja porażka była typowa dla ambitnych pisarzy. Człowiek ma dobry temat i nie najgorszy styl. Postacie sš tak krwiste, że brakuje im tylko wiadectw urodzenia. Obmylona dla nich fabuła jest wspaniała prosta i jednoczenie frapujšca. Autor zebrał stosownš dokumentację, ponotował sobie fakty historyczne, społeczne, informacje o klimacie, kulinaria które powinny nadać całej historii piętno autentyzmu. Dialog toczy się wartko, napięcie takie, że aż trzeszczy. Opisy wprost kipiš od barwnych, wyrazistych szczegółów i kontrastowych zestawień. Rzecz powinna wyjć naprawdę wspaniale. Ale to wszystko nie zdaje się na nic. Wbrew tej oczywistej, wietlanej i obiecujšcej perspektywie przychodzš takie momenty, kiedy autor uwiadamia sobie, że ten beznamiętny wewnętrzny głosik, który go przez cały czas przeladował, mówi strasznš prawdę: nic z tego nie będzie. Brakuje pewnego ważnego elementu, owej iskry, która ożywia prawdziwš historię, bez względu na to, czy sama ta historia lub jej tworzywo sš właciwe. Problem w tym, że rzecz jest emocjonalnie martwa. Takie odkrycie może naprawdę złamać w człowieku ducha. I pozostawia bolesne uczucie, które można porównać do głodu.Z Matheranu wysłałem notatki do mojej nieudanej powieci na fikcyjny adres gdzie na Syberii, podajšc adres zwrotny, również fikcyjny, w Boliwii. Kiedy już urzędnik na poczcie przybił stempel i wrzucił kopertę do przegródki, usiadłem, przygnębiony i zniechęcony, i zadałem sobie pytanie: I co teraz, panie Tołstoj? Jaki masz kolejny wietny pomysł na życie?.Miałem jeszcze trochę pieniędzy i wcišż mnie nosiło. Wstałem i wyszedłem z poczty z postanowieniem, że spenetruję południowe regiony Indii.Tym, którzy mnie pytajš, czym się zajmuję, chciałbym odpowiadać, że jestem doktorem, ponieważ lekarze sš współczesnymi dostarczycielami cudów i magii. Nie ulega jednak wštpliwoci, że gdybymy, jadšc autobusem, rozbili się za następnym zakrętem i gdyby oczy wszystkich zwróciły się w mojš stronę, wyjaniłbym wród krzyków i jęków ofiar, że jestem doktorem praw. A gdyby w tej sytuacji poprosili mnie o pomoc w uzyskaniu odszkodowań na drodze prawnej, musiałbym wyznać, że tak właciwie to jestem magistrem filozofii, jeliby za domagali się głono, żebym wyjanił sens tej tragedii w kategoriach filozoficznych, musiałbym przyznać, że nawet nie zajrzałem do Kierkegaarda, i tak dalej, i tak dalej. Wobec tego wolałem się trzymać szarej i kalekiej prawdy.Od czasu do czasu spotykałem się z reakcjš: Jeste pisarzem? Naprawdę? Mam dla ciebie wietnš historię. Najczęciej historie te były zaledwie anegdotami, którym brakowało oddechu i tak zwanego mięsa.Dotarłem do Puttuczczeri, położonego na południe od Madrasu na wybrzeżu Tamilnadu orodka administracyjnego małego autonomicznego terytorium o tej samej nazwie. Pod względem obszaru i liczby mieszkańców jest to mało znaczšca częć Indii w porównaniu z niš kanadyjska Wyspa Księcia Edwarda to prawdziwy gigant ale bieg historii sprawił, że ów skrawek ziemi odłšczył się od reszty. Bo Puttuczczeri było kiedy stolicš tego najskromniejszego z imperiów kolonialnych, jakim były Indie Francuskie. Francuzi chcieli rywalizować z Anglikami, i to bardzo, ale jedyne, co zdołali sobie wykroić, to panowanie w kilku małych portach. Trzymali się ich przez blisko trzysta lat. Opucili Puttuczczeri w 1954 roku, pozostawiajšc po sobie piękne białe budynki, szerokie prostopadłe względem siebie ulice razem z nazwami, takimi jak rue de la Marine czy rue Saint-Louis, oraz képis, czapki policjantów.Pewnego dnia wstšpiłem do Kawiarni Indyjskiej przy ulicy Nehru. Jest to jedna wielka, wysoka sala o zielonych cianach. Pod sufitem wirujš wentylatory, wprawiajšc w ruch goršce, parne powietrze. Sala jest zastawiona identycznymi kwadratowymi stolikami z kompletem czterech krzeseł przy każdym. Siada się tam, gdzie wolne miejsce, często przysiadajšc się do nieznajomych. Kawa jest tu dobra, serwujš też francuskie grzanki. Łatwo poza tym nawišzać rozmowę. I włanie tego dnia zagadnšł mnie jaki czerstwy i bystrooki starszy pan z grzywš białych jak nieg włosów. Potwierdziłem, że w Kanadzie jest surowy klimat i że w niektórych prowincjach mówi się po francusku, powiedziałem mu też, że lubię Indie, i tak dalej jednym słowem, ucięlimy sobie pogawędkę typowš dla ciekawego wiata Indusa i zagranicznego turysty. Na informację o tym, czym się zajmuję, zareagował, otwierajšc szeroko oczy i kiwajšc z aprobatš głowš. Zrobiło się póno. Podniosłem rękę, żeby zwrócić uwagę kelnera.I wtedy starszy pan powiedział: Znam pewnš historię, która sprawi, że uwierzy pan w Boga.Opuciłem rękę. Byłem jednak ostrożny. Czyżby pukał do mych drzwi wiadek Jehowy?Czy pańska historia rozgrywa się dwa tysišce lat temu w odległym zakštku imperium rzymskiego? zapytałem.Nie.Może to jaki islamski ewangelista?Czy nie chodzi wobec tego o siódmy wiek i Arabię?Nie, nie. Wszystko zaczęło się tutaj, w Puttuczczeri, kilka lat temu, i skończyło, o czym informuję z prawdziwš przyjemnociš, w pańskim kraju.I ta historia ma sprawić, że uwierzę w Boga?Tak.To będzie trudne.Nie tak trudne, żeby było niewykonalne.Zjawił się kelner. Zawahałem się, po czym zamówiłem dwie kawy. Przedstawilimy się sobie wzajemnie. Starszy pan nazywał się Francis Adirubasamy.Niech pan mi opowie tę historię poprosiłem.Ale musi pan słuchać uważnie odparł.Dobrze.Wyjšłem pióro i notes.Proszę mi powiedzieć, czy był pan kiedy w ogrodzie botanicznym? zaczšł.Byłem, nawet wczoraj.Zauważył pan tory kolejki dla dzieci?Owszem.Kolejka wcišż jeszcze kursuje, w niedziele, ku uciesze dzieci. Ale kiedy jedziła codziennie, dwa razy na godzinę. A czy zauważył pan nazwy stacji?Jedna nazywa się Roseville. Jest tuż przy ogro...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]